Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skaldowie świętują 50. urodziny. "Mamy jeszcze siłę do pracy"

Marek Zaradniak
Skaldowie świętują 50. urodziny. "Mamy jeszcze siłę do pracy"
Skaldowie świętują 50. urodziny. "Mamy jeszcze siłę do pracy" Anna Kaczmarz
Początki Skaldów to rok 1965 i pierwszy koncert w klubie Jaszczury. Nazwę zespołu zaproponował muzykom Jacek Zieliński. Wszystkim od razu się spodobała i została zaakceptowana. Rozmawiamy z Jackiem Zielińskim o 50-leciu działalności Skaldów, początkach zespołu i planach kolejne lata.

Mija właśnie 50 lat Waszej działalności. Kto wymyślił Skaldów?
Jacek Zieliński: Zakładanie zespołów w tamtych czasach, czyli w połowie lat 60. ubiegłego wieku było rzeczą bardzo popularną, bo na Zachodzie istniały choćby grupy The Shadows czy The Beatles. Mój brat Andrzej i koledzy już wcześniej trochę pogrywali i postanowili założyć zespół big-beatowy. Dokooptowali dwóch gitarzystów, a ja jako ostatni dołączyłem jako wokalista, bo tych trzeba było po prostu więcej. Czasy były takie, że wiele utworów śpiewało się na głosy. A nazwę wymyśliłem ja! Gdy zaczęliśmy próby i mieliśmy pierwsze propozycje zagrania w klubach studenckich, trzeba było pojawić się tam pod jakąś nazwą. Dlatego każdy dostał zadanie domowe. Miał pomyśleć i na najbliższą próbę przynieść propozycję. Ta, która się najbardziej wszystkim spodoba będzie zaakceptowana. Pamiętałem z historii muzyki, że kiedyś istnieli skaldowie, wędrowni śpiewacy i rycerze jeżdżący po dworach. Grali na lutniach i innych instrumentach i śpiewali. Moja propozycja została zaakceptowana przez wszystkich i tak funkcjonujemy do dziś.

Kiedy dokładnie odbył się pierwszy koncert?
Jacek Zieliński: Jesienią 1965 roku w klubie studenckim Jaszczury, ale pierwszym ważnym koncertem był ten, na Krakowskiej Giełdzie Piosenki, na której to prezentowaliśmy trzy piosenki. Zdobyliśmy pierwszą nagrodę za piosenkę "Moja czarownica" , trzecią i którąś kolejną. Na tej giełdzie zainteresował się nami redaktor Andrzej Korman z Programu III Polskiego Radia i zaproponował nam nagrania w Warszawie. Od tego momentu wszystko przyspieszyło.

Działacie od połowy lat 60. Inne zespoły wtedy często zmieniały składy. U Was niemal przez pół wieku zmiany były raczej minimalne. Jaką macie receptę na długowieczność zespołu. Na bycie razem przez tyle lat?
Jacek Zieliński: Recepta jest chyba taka sama jak w każdej innej dziedzinie, łącznie z małżeństwem. Trzeba umieć się dogadywać, a czasami umieć ustąpić. Wiadomo, że są różne koncepcje i charaktery, ale coś musi ludzi łączyć. Nas łączy muzyka.

Nigdy nie było kryzysu w Skaldach?
Jacek Zieliński: Oczywiście, że się zdarzały. Choćby na początku, kiedy skład się podzielił. My z bratem i perkusistą Janem Budziaszkiem musieliśmy znaleźć dwóch gitarzystów, bo ci, którzy występowali z nami, chcieli grać co innego. To wszystko się poukładało i skład, w którym występujemy dzisiaj jest niezmienny od 1967 roku.

Jesteście zespołem, który swoje korzenie ma w PRL-u. Czy nigdy nie mieliście kłopotów z cenzurą tekstów? Choćby ze względu na nazwisko waszego nadwornego autora Leszka Moczulskiego, takie samo jak przywódcy KPN-u.
Jacek Zieliński: Dlatego, aby się odróżniać od Leszka Moczulskiego z KPN-u nasz Leszek dodał sobie drugie imię Aleksander. Ale i tak był kojarzony z tamtym Leszkiem. Pamiętam też, że wykonywaliśmy piosenkę z tekstem Wojtka Młynarskiego "A wójta się nie bójta", która gdzieś w podtekstach miała lekko polityczny wymiar i była absolutnie przez cenzurę zabroniona. Nie można było jej śpiewać i chyba nawet nie jest nagrana na płycie.

A może teraz będzie nagrana?
Jacek Zieliński: Być może tak. Wcześniej dokonaliśmy tylko nagrania radiowego. Niektóre nasze nagrania, które wtedy na płytach się nie zmieściły są obecnie sukcesywnie wydawane.

Czerpaliście z folkloru, tworzyliście wielkie formy jak np. "Krywań". Brakuje mi jednak w Waszej twórczości wielkiej suity nagranej z orkiestrą symfoniczną...
Jacek Zieliński: Myśmy bardzo często nagrywali z orkiestrą. Większość naszych największych przebojów jak "Prześliczna wiolonczelistka" czy "Życzenia z całego serca" to utwory nagrywane z orkiestrą.

Ale nie macie typowej dużej suity z orkiestrą?
Jacek Zieliński: Faktycznie, akurat takiej płyty jak robili inni my nie nagraliśmy. Andrzej aranżował na smyczki, albo na instrumenty dęte, ale na pełną orkiestrę to nie.

Szczególne znaczenie dla Was jak i dla wielu innych Polaków miał rok 1981. Stan wojenny zastał Was w USA . Andrzej został za Atlantykiem. Jak to na zespół wpłynęło? Mieliście nagrywać album "Zostaw to młodym", który po latach ukazał się pod tytułem "Z biegiem lat".
Jacek Zieliński: Cały zespół był wtedy w Stanach Zjednoczonych i powolutku wracaliśmy z pewnym lękiem o to, co się dzieje w Polsce. Mieliśmy tu rodziny, tęskniliśmy i martwiliśmy się. Ja pierwszym możliwym rejsem LOT-u wracałem do Polski z naszym basistą Konradem Ratyńskim. Reszta powoli, sukcesywnie się stamtąd "ewakuowała". Andrzej został najdłużej, bo aż do 1990 roku. Potem zaczął przyjeżdżać coraz częściej na nasze jubileusze, ważniejsze koncerty. W tej chwili od trzech lat mieszka głównie w Polsce, a Stany Zjednoczone jedynie odwiedza.

Ale stan wojenny sprawił, że w latach 1982-87 zawiesiliście działalność?
Jacek Zieliński: W Stanach graliśmy w klubach polonijnych. Potem po przyjeździe do Polski rzeczywiście czekaliśmy na Andrzeja, aby ruszyć na trasę w tradycyjnym składzie, ale on się nie kwapił do powrotu. W związku z tym zaczęliśmy grać, ale na dobre stało się to dopiero w roku 1987, gdy Franciszek Walicki namówił nas do udziału w imprezach pod umownym hasłem "Dinozaury wracają". Od tego momentu gramy non stop w Polsce i nie tylko.

Jeździliście do Stanów, ale także na długotrwałe trasy po Związku Radzieckim. Mówił Pan kiedyś, że były one bardzo wyczerpujące. To z tamtych czasów pochodzi wydana w 2007 roku płyta "Cisza krzyczy" zawierająca utwór "Angel" Jimi Hendrixa nagrany podczas koncertu w październiku 1972 roku w Leningradzie. Jaka była Wasza pozycja w ZSRR?
Jacek Zieliński: Jeszcze w 1973 roku została tam nagrana jedna płyta "Skaldy". Są tam w większości piosenki w języku rosyjskim, choć nie tylko. Nagrywaliśmy ją w studio w Moskwie, które mieściło się w jednej z dawnych cerkwi. Nagraliśmy wtedy w większości piosenki znane już wcześniej w Polsce. A jeśli chodzi o naszą popularność w Związku Radzieckim, to najwięcej koncertów zagraliśmy w Leningradzie, który dziś nazywa się Sankt Petersburg. Graliśmy nawet 5 koncertów dziennie. To był zupełny ewenement i dziś to jest niemożliwe. Ale wtedy wiadomo, że był tam ogromny głód muzyki big-beatowej. Publiczność zresztą była tam dość krótko trzymana. Kto kupił bilet na Skaldów, musiał dodatkowo kupić bilet na koncert w filharmonii!

Skaldowie, Skaldami, ale Pan w swojej biografii ma również współpracę z Piwnicą pod Baranami.
Jacek Zieliński: Tak, to było pod koniec lat 70. Oczywiście Piwnicę znałem jeszcze z czasów bardzo wczesnej młodości, bo tam chadzałem. Szczególnie wtedy, gdy nasz zespół powstał i naszym opiekunem artystycznym był nieżyjący już dziś redaktor Andrzej Jaroszewski, który wtedy pracował w Radio Kraków. On nas wprowadzał w kręgi piwniczne. Przychodziliśmy tam nieraz na spektakle kabaretowe. Poznawaliśmy tych ludzi. To na pewno też wywarło na nas jakiś wpływ. Słuchaliśmy tam przecież typowo krakowskich, klimatycznych, przepięknych piosenek Zygmunta Koniecznego śpiewanych przez Ewę Demarczyk, która wtedy była gwiazdą Piwnicy pod Baranami. Z końcem lat 70. zacząłem tam trochę udzielać się artystycznie. Komponowałem na potrzeby Piwnicy i sam śpiewałem.

A jak wspominacie współpracę z Ali-Babkami, dziewczęcym zespołem, który towarzyszył Wam niemal non stop przez długie lata?
Jacek Zieliński: To był bardzo profesjonalny zespół, z którym można było się umówić w studio tuż przed nagraniem. Rozdać nutki, powiedzieć jaki utwór ma charakter, zrobić króciutką próbę i już można było nagrywać. To były dziewczyny bardzo zgrane i głosowo i myślę też że i życiowo. Zespół długo się trzymał. Teraz trochę straciłem z nimi kontakt. Zresztą one powychodziły za mąż, któraś wyjechała zagranicę. W tamtych czasach był to tego rodzaju zespół numer 1 w Polsce i wszyscy chcieli z nim współpracować i nagrywać.

Która z Waszych piosenek była najpopularniejsza?
Jacek Zieliński: Było ich kilka. Ludzie zawsze chcą słuchać na koncertach "Wiosnę", "Medytacje wiejskiego listonosza", "Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał" a także "Króliczka".

Napisaliście na FB, że nie dostaniecie Fryderyka, bo nie jesteście znani i nie jesteście związani z żadną z wielkich wytwórni płytowych...
Jacek Zieliński: Wiem, że coś takiego jest, ale ja akurat tego nie pisałem. A jako ciekawostkę powiem, że nasze 50-lecie już trwa, bo w ubiegłym roku swoje 70. urodziny i 50 -lecie działalności obchodził mój brat Andrzej, bo za nim byli Skaldowie, to on już udzielał się artystycznie i twórczo. Pisał między innymi piosenki dla Studenckiego Teatrzyku Piosenki Sowizdrzał przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam zresztą poznał Leszka Aleksandra Moczulskiego i razem tworzyli piosenki.

Zagraliśmy więc już jeden uroczysty koncert w naszym nowym niedawno otwartym kongresowym centrum kultury.

I Andrzej napisał muzykę do musicalu "Prześliczna wiolonczelistka", którego premiera odbyła się jesienią ubiegłego roku w Gliwicach. Zyskał on życzliwość widzów i krytyki. Czy będzie też wystawiany w innych miastach?
Jacek Zieliński: Mam nadzieję, że tak. Na razie w Warszawie.

A czy inne miasta jak Poznań są w planach?
Jacek Zieliński: Chciałbym, aby rzecz była wystawiona w Poznaniu, bo bardzo lubię to miasto i tamtejszą publiczność. Poznań to jedno z tych miast, gdzie zagraliśmy najwięcej koncertów. To jednak nie ode mnie zależy, ale od zainteresowania dyrekcji tamtejszych teatrów.

Czy w związku z Waszym jubileuszem wyjdą jakieś nowe płyty. A może coś wspomnieniowego?
Jacek Zieliński: Te wspomnieniowe płyty cały czas wychodzą. Wszystko dzieje się dzięki wydawnictwu Kameleon, które wydaje w wersji kompaktowej nasze płyty, które do tej pory jako kompakty się nie ukazały, bo przecież nie wszyscy mają adaptery do odtwarzania płyt winylowych. Choć z drugiej strony właśnie winyle przeżywają dziś swój renesans.

Przygotowuję też coś zupełnie nowego, ale na szczegóły jeszcze za wcześnie.

A nigdy Was nie kusiło, aby związać się z którąś z dużych wytwórni?
Jacek Zieliński: Owszem, były rozmowy z ówczesnym Pomatonem EMI. Za naszą zgodą wzięli oni część naszych nagrań i wydali naszą antologię i największe przeboje. Ale nie doszło do tego, abyśmy działali pod szyldem tej wytwórni.

Wiadomo, że dla młodych wykonawców jest to wygodne, bo ta wytwórnia ich promuje i "pcha" w różne kierunki.
Jacek Zieliński: To co mówiliśmy o Fryderykach i o innych rzeczach wiąże się z przemysłem muzycznym, który się rządzi tymi prawami. Ja w to nie wnikam, bo się na tym nie znam. Uważam, że bez Fryderyka też można żyć.

A jacy są Skaldowie dzisiaj, pół wieku po debiucie?
Jacek Zieliński: Wszystko z nami w porządku. Zdrowie jeszcze dzięki Bogu jako takie. Teraz oczywiście kolędujemy prezentując kolędy z płyty "Moje Betlejem" z tekstami Leszka Aleksandra Moczulskiego oraz moją muzyką. Mamy siły i chęci do pracy.

Ale będąc na Waszych koncertach w ostatnich latach w Poznaniu zauważyłem, że w zespole występują już Wasze dzieci.
Jacek Zieliński: Skład zespołu jest żelazny. Wciąż ten sam z lat sześćdziesiątych. Natomiast gościnnie śpiewa z nami moja córka Gabriela Zielińska-Tarcholik, a na gitarze i czasami ostatnio na basie gra gościnnie mój syn Bogumił. Pomaga mi szczególnie w nagraniach.

A jako ciekawostkę powiem, że zagraliśmy już coś także i z trzecim pokoleniem.

Kiedy i z kim?
Jacek Zieliński: Tuż przed świętami wykonywaliśmy kolędy w Krakowskim Salonie Poezji Anny Dymnej w Teatrze imienia Juliusza Słowackiego.

Jako chórek śpiewały moje wszystkie cztery wnuczki. Jedna, Emilka grała też na skrzypcach. Najstarsza Weronika ma 11 lat, potem są Emilia i Irena oraz najmłodsza 6-letnia Basia. Śpiewała też z nimi wnuczka Leszka Aleksandra Moczulskiego - Zosia.

Wszystkie moje wnuczki uczą się muzyki. Marzy mi się, aby mieć podczas nagrań taki rodzinny chórek. Mam zresztą też wnuka Wojtka, który gra na instrumentach perkusyjnych.

Spektakle Krakowskiego Teatru Poezji Anny Dymnej prezentowane są też w Teatrze Muzycznym Poznaniu. Mam więc nadzieję, że kiedyś rodzinnie zaśpiewacie te kolędy również u nas.
Jacek Zieliński: Kto wie, może przed następnym Bożym Narodzeniem lub zaraz po? Póki co czekamy na zaproszenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski