Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wysoczka: Od fabryki mebli mogła spłonąć cała wieś!

Dorota Bonzel
Wszyscy wybiegliśmy z domu i zobaczyliśmy, że nad fabryką jest wielki, czarny dym - opowiadała kobieta mieszkająca w pobliżu fabryki
Wszyscy wybiegliśmy z domu i zobaczyliśmy, że nad fabryką jest wielki, czarny dym - opowiadała kobieta mieszkająca w pobliżu fabryki OSP
Wysoczka przerażona po pożarze w fabryce mebli. To bomba z opóźnionym zapłonem, z powodu której mogła spłonąć cała wieś - uważają mieszkańcy. A pracownicy cieszą się, że nadal mają pracę.

Środa 11 grudnia, przedpołudnie. Przed fabryką mebli Hjort Knudsen w małej Wysoczce (pow. pilski) wszystko wygląda tak, jakby nic się nie stało. Na parkingu przed zakładem mnóstwo samochodów pracowników, trudno znaleźć wolne miejsce. Ludzie, tak jak przed pożarem, pracują na dwie zmiany. Do firmy właśnie skręcał firmowy tir, bo dostawy do klientów wcale nie ustały. To jednak tylko pozory normalności. Na placu przed halami wciąż leżą sterty spalonych przedmiotów, podjechał też podnośnik straży pożarnej, a do hydrantu cały czas był przykręcony strażacki wąż, prawdopodobnie pozostawiony przez którąś z wielu jednostek, które w sobotę 7 grudnia ratowały jeden z największych zakładów pracy w Pilskiem.

W firmie w środę było wielkie poruszenie. Na placu kręciło się kilkanaście osób. Nikt jednak ze mną rozmawiać nie chciał.

- Nie mamy czasu, wszyscy są zajęci - informowała młoda kobieta, kiedy spytałam o możliwość rozmowy z kimś z kierownictwa firmy.

Na niczym spełzły też moje prośby o telefon czy adres mailowy do szefostwa fabryki. - Nie działają telefony, komputery zresztą też nie, więc nikt na e-mail nie odpisze - dodała kobieta, rozkładając ręce.

Pracownicy oficjalnie też nie chcą rozmawiać. - Sprzątamy. Nikogo nie zwolnili. Ale baliśmy się, że cały zakład się spali i zostaniemy bez pracy. Wiadomo, to nasze źródło utrzymania. Tutaj całe rodziny pracują - mówią zagadnięci przeze mnie.
Jak to było z agregatem?

Ludzie z fabryki Hjort Knudsen bardziej "rozmowni" są na portalu pila.naszemiasto, ukryci pod anonimowymi nickami. To tam można dowiedzieć się, że pożar prawdopodobnie powstał od agregatu, który został włączony, by nie przerywać produkcji. Orkan Ksawery, który wtedy szalał nad regionem, zerwał przewody i cała gmina Wysoka była bez prądu. Komentujący są wściekli, że kierownictwo firmy poleciło kontynuować produkcję, mimo braku prądu.

"Prawda jest taka, że agregat został kupiony w piątek, gdy dowiedzieli się o tym, że nie będzie prądu. Agregat przyjechał cały w śniegu. Pracownicy o godzinie 18 stawiali wiatę nad agregatem, żeby śnieg nie padał, a o 22. pojawili się pracownicy na stanowiskach. Część wróciła do domu, część została w pracy. Ta tragedia to przestroga, prądu nie było, firma otrzymała zakaz pracy, a jeden z drugim zarządzili, że produkcja ma iść, bo przecież wynik finansowy musi zadowolić właścicieli. Teraz właśnie oni powinni odpowiedzieć za to, co się stało, a my zwykli pracownicy powinniśmy się domagać zmian. Te 900 osób powinno domagać się wyjaśnieniem tego przez prokuratora. Ktoś musi za to odpowiedzieć" - pisze "pracownik 12345".

O tym, że pożar został wywołany przez niesprawny agregat, mówią też inni pracownicy. Urządzenie miało już w piątek podobno niebezpiecznie dymić, co pracownicy mieli zgłaszać kierownictwu. Produkcji jednak nie wstrzymano. Czy tak było naprawdę? Mimo moich prób i próśb o kontakt, nie udało mi się porozmawiać z nikim z firmy, kto mógłby potwierdzić lub zaprzeczyć oskarżeniom pracowników. Postępowanie w sprawie pożaru jednak prowadzi Prokuratura Rejonowa w Chodzieży.

- Przeprowadziliśmy oględziny. Biegły będzie ustalał przyczynę pożaru. Czekamy na opinię. Nie wiadomo jednak, czy zostanie ona wydana do końca roku - informuje krótko Ewa Masternak-Juś, szefowa prokuratury w Chodzieży.

Milczenie mieszkańców
Pożarem w fabryce mebli wstrząśnięci są nie tylko pracownicy, ale przede wszystkim mieszkańcy Wysoczki. Ale również oni oficjalnie nie chcą się wypowiadać. Dlaczego? Prawie w każdym domu jest ktoś, kto pracuje "u Duńczyka".

Kobieta z domu, który sąsiaduje z fabryką mebli, ma dwie córki i syna. Cała trójka jest zatrudniona w Hjort Knudsen.

- W sobotę, przed siódmą rano kierowca przyjechał z chlebem. Poczułam dziwny zapach. Powiedziałam: żeby się tylko u Knudsena nie paliło. Potem zaparzyłam kawę i nagle usłyszałam huk. Wszyscy wybiegliśmy z domu i zobaczyliśmy, że nad fabryką jest wielki, czarny dym - opowiada mieszkanka Wysoczki.

Jej dzieci były przerażone, płakały, gdy stały na ulicy i patrzyły na płonący zakład.

- Nie wiedzieli, czy będą mieli dokąd wracać. W naszym regionie tak trudno o pracę, a oni tylko przez płot przeszli i już byli na miejscu. Gdzie by znaleźli pracę? Chyba musieliby za granicę wyjechać - opowiada. Ale kobieta bała się również o swój dom, który od płonących hal dzieliło zaledwie kilka metrów.

- Od gorąca w chlewie zaczęły topić się parapety. A przecież chlew połączony jest z domem! Tak niewiele brakowało, a stracilibyśmy dorobek życia. Zakład można odbudować, ale nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdybyśmy stracili dom, na który całe życie pracowaliśmy. Byłam kłębkiem nerwów - kiedy kobieta o tym mówi, w jej głosie wciąż słychać przerażenie.
Powiało grozą

Nie jest ona w Wysoczce jedyną osobą, która boi się sąsiedztwa fabryki. Edward Zbonik, sołtys wsi zapowiada nawet, że jeśli winni tego największego w regionie pożaru nie zostaną ukarani, to mieszkańcy mogą zablokować plany rozbudowy firmy.
- Wiem, że planowano wybudowanie hali o wielkości 10 tysięcy metrów kwadratowych. To byłby największy obiekt, jaki do tej pory powstał w tym zakładzie. Ale nie wiem, czy zgodzimy się, aby w środku wsi powstało coś takiego. Ostatnie wydarzenia pokazały, że ta fabryka mebli to bomba z opóźnionym zapłonem. Przecież to nie był pierwszy pożar. Choćby w ubiegłym roku w czerwcu paliła się jedna hala, a jesienią spłonęła stolarnia w Wyrzysku. Przez czyjąś ignorancję mogłaby spłonąć cała wieś! - denerwuje się sołtys.

Edward Zbonik nie przesadza. Pożar, który wybuchł 7 grudnia, był największy w regionie. Z ogniem walczyło około stu strażaków. Ostatnia jednostka Ochotniczej Straży Pożarnej z Wysokiej wyjechała z zakładu w poniedziałek rano, po ponad pięćdziesięciu godzinach pracy. Przez śnieg część jednostek miała problem z dojazdem, do tego mocno wiało i przez cały czas sypało. Sołtys twierdzi jednak, że te warunki pogodowe właśnie uratowały wieś.

- Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby był upał. Albo gdyby wiatr wiał w stronę wsi. Wszystkie domy by się spaliły, a ludzie dusiliby się w dymie. Potem jeszcze długo w tych zagrodach, które by się uratowały, byłoby czuć swąd!
Zbonik przyznaje, że gdy patrzył na pożar, cierpła mu skóra.

- Powiało grozą - wyznaje.

W pożarze spłonęło ponad 4 tys. mkw. hal produkcyjnych i magazynowych. Ale udało się uratować 30 tysięcy metrów kwadratowych innych budynków. Dzięki temu ludzie nie stracili pracy. Jeszcze w niedzielę na terenie zakładu zorganizowano zebranie z pracownikami, podczas którego zapewniono, że nikt z 900-osobowej załogi nie straci pracy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski