MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jak znienawidziłam i pokochałam Kili

Katarzyna Warszta
Archiwum Katarzyny Warszty
Niebo jakby pojaśniało trochę, ale nie wiem, czy to nie złudzenie. Ale jeśli nie, to oznacza, że już niedaleko do końca. Nie wiem, czy jeszcze długo wytrzymam potworne zmęczenie, straszny mróz, lodowaty wiatr, który z bezlitosną siłą wali w zbolałą głowę. Nie wiem, gdzie jestem. Niewiele już rejestruję z tego, co się wokół mnie dzieje - swoje wejście na Kilimandżaro opisuje Katarzyna Warszta.

Już nie wiem, czego bardziej chcę - tej góry, czy ciepłego śpiwora pozostawionego jakieś sześć godzin temu w namiocie, prawie półtora kilometra niżej w linii prostej.

Kucharz nie mówi po angielsku, ale stoi kilka metrów nade mną i coś pokazuje. Nie wiem, o co mu chodzi. Patrzę z wysiłkiem ponad jego głowę. Chwila, czy on chce powiedzieć, że to już tam, niedaleko? Ruszam za nim z nową motywacją. Jak tam dojdę, to już będzie koniec... Jakieś zdjęcie i już będę mogła iść w dół. - Boże, to już koniec - myślę, z trudem podnosząc nogi, by wspiąć się jeszcze jakieś 40 metrów. Chyba płaczę, ale nie czuję łez na policzkach. Dziwne, jakimi szczegółami zajmuje sobie resztkę mózgu człowiek, gdy wchodzi na KILIMANDŻARO!

Jest szczyt. Kucharz niezgrabnie i nieśmiało rzuca mi się w ramiona, co oznacza, że mam się cieszyć. Ale chyba nie mam siły. Nie wiem, że to dopiero Stella Point - 5730 m.n.p.m. Jeszcze nie koniec.

Kusicielka
Z samolotu z Kenii do Tanzanii widać Kilimandżaro. - Ale kawał góry! - rzuca ktoś z boku i nie wiadomo, czy to zachwyt, czy strach. Piękna. Nie można oderwać wzroku. I tak już będzie codziennie, gdy wyruszymy na szlak. Jest coś magicznego w tym kolosie samotnie wyrastającym z zupełnie płaskiego terenu. Być może stąd bierze się marzenie o tym, by stanąć na jego szczycie.

Codziennie też Kili daje niezwykły spektakl. Wieczorem, tuż po zachodzie słońca, chmury powoli rozstępują się, by pokazać przy pełni księżyca niezwykle surową ścianę, z której gdzieniegdzie spływają jęzory ostatniego śniegu. I taki widok można podziwiać aż do rana.

Gdy wychodzimy z poszczególnych campów na szlak, znowu tego kolosa zaczynają zasłaniać chmury. I znowu pozostaje marzenie skryte za zasłoną obłoków. I nikt z wędrujących nie wie jeszcze, jakie piekło jest w stanie zgotować mu ta góra w ostatecznym starciu.

Nikt nie jest mocny na prawie 6000 m.n.p.m.

A przecież wszędzie piszą, że to taka łatwa i przyjemna wyprawa. Wszak Kili nie stwarza żadnych trudności technicznych - nie potrzeba raków, czekana, liny, karabinków i innych podobnych akcesoriów. Wszak czarni tragarze niosą nasze plecaki, namioty, jedzenie, dbają, aby nie zabrakło nam wody, której przecież potrzebujemy kilka litrów dziennie, nie tylko, by się nawadniać, bo upał, ale także po to, by złagodzić ból głowy, rosnący proporcjonalnie do wysokości. Nasi czarni, wynajęci za grube pieniądze towarzysze, zanim dojdziemy do campu, rozłożą nasze namioty, ugotują obiad, zagrzeją wodę na herbatę i litr wody do mycia (ile można umyć i wyprać w tym litrze wody!).

Czarny przewodnik zadba o to, by nas nie zmęczyć, bo idzie w myśl zasady: pole, pole, czyli powoli, powoli. Wszyscy spotkani po drodze tragarze pozdrawiają nas słynnym "jambo" i oczywiście zalecają: pole, pole. Myślę sobie, że to jest chyba jedyna metoda na Kilimandżaro - iść krok za krokiem w jednostajnym rytmie.

Idziemy tak pięć dni jedną z dróg, która nazywa się Machame Rout. Rzeczywiście jest piękna. Drugiego dnia wspinaczki, podziwiając niezwykłe widoki, myślę sobie nawet poetycko, że idę w wielkim zachwyceniu. Ten zachwyt pozwala coraz śmielej wierzyć, że może uda się pokonać tę górę i stanąć na jej szczycie, mimo że to prawie 250 metrów wyżej w linii prostej od poprzedniej, którą zdobyłam - kaukaskiego Elbrusa.

Idziemy dosyć sprawnie. Zawsze mieścimy się w wyznaczonym przez przewodnika Kibachiego czasie. To lepiej, niż mająca z nami wspólnego kucharza i tragarza para policjantów z Berlina, która zawsze docierała do campu ze dwie godziny po nas. Czy to oznacza, że jesteśmy w niezłej formie? Nie wiem, bo wątpliwości, co do możliwości stanięcia jednak na szczycie, towarzyszą nam cały czas.

Strach i zwątpienie
Zwątpienie przychodzi również w nocy na campie, gdy nie można zasnąć, bo trzęsiemy się z zimna. Powietrze wokół Kili jest bardzo wilgotne. Stąd śpiwory, mimo że puchowe i wytrzymujące temperaturę do -15 st. C, są całe mokre. Wewnątrz namiotu skrapla się woda. Koszmar. Ubieramy wszystko, co można, łącznie z puchowymi kurtkami. Byle dotrwać do rana. Pocieszeniem może być tylko niesamowita noc, jaka panuje na zewnątrz - rozgwieżdżone niebo, księżyc w pełni oświetlający monumentalne Kilimandżaro i wyjątkowa, spotykana tylko na wysokościach jasność.

To wszystko rejestrujemy podczas częstych nocnych wyskoków "za potrzebą". Musimy pić dużo wody, nawet w nocy. Czasami ma się wrażenie, że na zewnątrz jest cieplej niż w mokrym śpiworze.

Teraz możemy pomarzyć o pozostawionych na dole w miasteczku Moshi wygodnych łóżkach z moskitierami. O niezwykłej gościnności Joli i Mike'a - właścicieli hacjendy, w której się zatrzymaliśmy. Boże jak oni przyjemnie rozpieszczają swoich gości i to na dodatek za całkiem nieduże pieniądze.

Cały czas jest też strach o to, czy te bezsenne noce nie pozbawią nas sił do dalszej drogi. A przecież im wyżej, to dochodzą kolejne dolegliwości związane z wysokością - rosnący ból głowy, zbieranie się na wymioty.

A do tego kucharz... Co prawda tuczy nas dosłownie na potęgę, niesamowicie energetycznym żarciem trzy razy dziennie, ale codziennie jest kurczak lub wołowina. Widzieliśmy jak kupowali to mięso, wiszące w słonecznej spiekocie w przydrożnych sklepikach. Nie mamy pojęcia, jak je przechowują, bo przecież lodówek nie tachają na górę. To nie wróży dobrze naszym żołądkom. Byle tylko się nie zatruć. Ale jemy wszystko chętnie, wszak na żadnej górze nie będzie już tak dobrze, że wszystko podadzą pod nos.

Pałaszujemy więc na śniadanie ciepłą owsiankę, spieczoną paróweczkę, obowiązkowo jajka sadzone, naleśniki, tosty z masłem orzechowym lub miodem albo dżemem i popijamy herbatą, kawą, czekoladą i mlekiem w proszku. Na obiad i kolację zawsze dostajemy zupę, ziemniaki smażone lub frytki, kawałek mięsa lub makaron albo ryż z mięsno-warzywnym sosem. Do każdego posiłku obowiązkowo kucharz dodaje kawałki różnych owoców. Wszystko gotowane jest w jego namiocie, który aż się dymi. Na szczęście namiot jest zasunięty, a kucharz siedzi przy wejściu i miesza coś w garnkach, więc nie widzimy, jak się to gotowanie odbywa.

Lustereczko, milcz przecie...
Trzeciego dnia wspinaczki kilka godzin marszu wydają się być znośne, mimo straszliwego upału, do momentu, kiedy docieramy na Lava Tower, na wysokość 4600 m.n.p.m. Nawet wspaniałe widoki nie łagodzą narastającego bólu głowy i coraz większego wyczerpania, które powoduje też zniechęcenie i irytację - wrogów każdego wspinacza.

Na dużej wysokości zaczyna brakować powietrza, spada ciśnienie, więc i zmęczenie staje się nieznośne. Resztkami woli, coraz bardziej rozdrażnieni schodzimy jak najszybciej do campu Barranco, który na szczęście jest położony trochę poniżej 4000 m.n.p.m. Jednak zmęczenie jest tak duże, że nawet powrót z prowizorycznej toalety, jakieś 200 metrów do namiotu jest dużym wysiłkiem. Następnego dnia będzie jeszcze trudniej, bo aby się załatwić, trzeba się wspiąć pod dość stromą górkę. No tak, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo.

W podręcznej kosmetyczce jest małe lustereczko, ale nie mam odwagi w nie spojrzeć. Po każdym przebudzeniu czuję, że nie mam oczu, taka jestem zapuchnięta. Ktoś nawet powiedział w żartach, że dobrze, iż na tej wysokości nie ma siły krzyczeć, bo po zerknięciu w lusterko nic innego nie można by zrobić. Jedno jest pewne, na tej wysokości człowiek ładny nie jest.

W Barancco wychodzimy na krótkie, bo zaledwie trzygodzinne, podejście do kolejnego campu Barafu (4600 m.n.p.m.). Ten dzień będzie bardzo długi, bo tak naprawdę zakończy się dopiero następnego w południe, kiedy to wrócimy z tarczą lub na tarczy z ataku na Kili. Teraz głowa nie przestaje pracować, mimo wysiłku i rozrzedzonego coraz bardziej powietrza.

Z ulgą siadam przed namiotem w Barafu i myślę sobie, że wcale nie chcę się już stąd nigdzie ruszać. Piękna pogoda, można leniuchować. Największym wysiłkiem jest podejście do toalety. I tylko niepokojąco wyglądają już z daleka sylwetki tych, którzy dzisiejszej nocy mierzyli się ze szczytem i teraz wracają. Boże, co tam się dzieje po drodze. Ci ludzie wyglądają, jakby pół świata przeszli bez wody, picia i odpoczynku. Jednych prowadzą pod rękę przewodnicy. Idą jak automaty, z tępo w jeden punkt wbitym wzrokiem. Inni chwieją się, jakby mieli za chwilę upaść i już nie wstać. Kolejni poruszają się już chyba tylko siłą rozpędu, bo jest z górki z szeroko otwartymi ustami, jak ryby wyrzucone na piasek. Koszmar.

A teraz kolej na nas. Jeszcze tylko lunch i kolacja. Jem już coraz mniej. To chyba ze strachu nie tylko przed ewentualnym zatruciem, ale w ogóle ze strachu przed tą górą i tym, co mnie czeka za kilka godzin. Jeszcze ostatnie mycie i uspokajająca instrukcja przewodnika. - Nie myślcie o tej górze. Pójdziecie, tak jak co dzień, powoli, powoli w górę. Dacie radę - powtarza kilka razy Kibachi, bo chyba widzi przed sobą jedynie wcale nie lekko wystraszone twarze. - Będzie dobrze.

Bez herbaty na szczyt
Około godz. 19 zaszywamy się z ciężkim sercem w śpiwory. Nie wiem, czy śpię, czy to wysokogórski amok, bo kołowrót coraz bardziej spanikowanych myśli jest okropny. Każdy chyba podświadomie czeka właściwie na pobudkę o godz. 23. Jest już ta godzina. Jeszcze na kilka minut wtulam się w ciepły śpiwór. Chce mi się płakać, a nie wstawać. Teraz się wszystko okaże, ale nie wiem, czy chcę, aby się okazało. Rejestruję, że silny wiatr złowrogo szarpie namiotem. Nie jest dobrze. A na dodatek, gdzieś zapodziała się torebka z herbatą, jest więc tylko ciepła woda i paczka herbatników - to nasze śniadanie przed atakiem szczytowym. - Miała być herbata, nie ma herbaty. Niedobrze, plan zaczyna się sypać - myślę w coraz większej panice. Pomocnik kucharza szuka tej cholernej herbaty, a tu już trzeba wychodzić! Na szczyt!

W oddali widać rzędy światełek z czołówek tych, którzy wyszli przed nami. Idziemy najpierw przez krótki płaskowyż. Ale gdy zaczynają się podejścia na skały, nasz przewodnik przyspiesza tak, że doganiamy i wyprzedzamy idących przed nami. Niedobrze, nie mam już sił, a to dopiero początek. Jak tak dalej pójdzie, nie wytrzymam tempa. Już wiem, po co zabrał z nami kucharza - żeby mnie sprowadził na dół, gdy zrezygnuję. On wie, że nie dam rady - snuję spanikowaną spiskową teorię. Zatrzymujemy się wykończeni. Po krótkiej naradzie przewodnik jednak zwalnia. Idziemy. Jest coraz zimniej. I ten lodowaty wiatr, który wieje akurat z tej strony, gdzie nic nas nie osłania.

Musimy ubrać dodatkowe czapki, założyć ciepłe łapawice i kurtki puchowe. Mamy na sobie kilka warstw ciepłych ubrań, ale to na niewiele się zdaje. Jest zimno jak diabli. Są momenty, gdy z tego powodu myślę o zawróceniu. Ale wiem, że jak wrócę, to już następnej nocy nie będę w stanie rzucić się w to piekło jeszcze raz.

Głowa boli niemiłosiernie, herbatniki i wypita woda podchodzą cały czas do gardła. Jest coraz ciężej. Tracę poczucie czasu, wydaje się, że idziemy całą wieczność. Mijamy ludzi, którzy stają w miejscu jak zamurowani i nie mogą zrobić ani kroku dalej. Idziemy.

Równo ze wschodem słońca stajemy na Stella Point. Kilimandżaro zdobyte! jest z - 20 st. Celsjusza. Jesteśmy biali od mrozu. Chcę już na dół. Ale to nie koniec! Trzeba iść dalej na Uhuru Peak - tam dopiero będzie 5895 m.n.pm. Noga za nogą, bez głowy, powietrza i sił ciągniemy naprzód, mijamy skałę za skałą, a nigdzie nie widać charakterystycznych desek z wypisanymi gratulacjami oznaczających rzeczywisty koniec.

W końcu jest. Do zdjęcia ustawia się długa kolejka tych, co tu dotarli. Kątem oka rejestruję wspaniały lodowiec, ale chcę już na dół, do swojego śpiwora. Nie jestem szczęśliwa. Chce mi się płakać. Teraz nienawidzę tej góry! Chaos w głowie! I jeszcze kilka godzin zejścia w narastającym upale i wulkanicznym żużlu. Niech jeszcze raz gdzieś przeczytam, że ona jest łatwa, to chyba mnie szlag trafi!

Wreszcie namiot, pomocnik kucharza przynosi herbatę, ale ja już śpię. Po przebudzeniu dociera do mnie, że weszłam jednak na to magiczne Kilimandżaro! Jestem szczęśliwa. O, jak ja kocham tę górę! Moje Kilimandżaro.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski