Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kilimandżaro - szczyt siostrzanego szczęścia

Redakcja
Siostry Anna Prądzyńska i Maja Pikałowicz na szczycie Kilimandżaro
Siostry Anna Prądzyńska i Maja Pikałowicz na szczycie Kilimandżaro Archiwum A. Prądzyńska
Anna i Maja, siostry bliźniaczki z Poznania, zawsze marzyły o zdobywaniu gór. W tym roku zafundowały sobie niespotykany prezent urodzinowy - we wrześniu stanęły na Kilimandżaro. Nie tylko one. Co sprawia, że kobiety pną się na szczyty, ustala Robert Domżał.

Nigdy wyczynowo nie chodziłam po górach. Pociągały mnie Tatry, Bieszczady ze względu na ich piękno - mówi Anna Prądzyńska. Skąd zatem wzięła się próba zdobycia góry, której wierzchołek jest blisko 6 tysięcy metrów nad poziomem morza? - Z chęci odkrycia prawdy o sobie - wyjaśnia.
Przygotowania zaczęły się w maju. Pod okiem lekarza sportowego poznanianki zaczęły biegać. To nie były długie dystanse. Pięć kilometrów, ale codziennie. By poprawić kondycję, ćwiczyły też na siłowni. Przed wyjazdem dużo czytały o szlakach, jakie prowadzą na szczyt. Daje to lepszą orientację, gdy jest się już na miejscu i mobilizuje do działania w okresie przygotowań.

Afryka pełna niespodzianek

Czarny Ląd zaskakiwał kobiety wielokrotnie. Od jednego z Tanzańczyków, którzy towarzyszyli im, dowiedziały się, że w języku suahili tubylcy zwracając się do siebie, nie używają zwrotu "pani" "pan", ale "bracie", "siostro". - Bardzo nam się to spodobało, bo pokazuje zupełnie nieeuropejski stosunek Afrykańczyków do siebie - mówi Anna Prądzyńska. Siostry bliźniaczki wywoływały na Czarnym Lądzie wielką sensacje. Na ich widok niektórzy wręcz wykrzykiwali "Siostry".

- Ludzie byli dla nas bardzo życzliwi. Nasz przewodnik, Godlisten, to imię oznacza "słuchający Boga", chyba postawił sobie za punkt honoru, że wejdziemy na wierzchołek. Był życzliwy, opiekuńczy, a zarazem zachowywał dystans. Kiedy nasza partnerka Japonka zapomniała zabrać z sobą rękawiczki, a temperatura spadła tego dnia poniżej zera, pożyczył jej swoje. Dopytywał, czy posiłki nam smakują. A my chwaliłyśmy jedzenie, bo sprzyjały wysiłkowi. Kucharz przygotowywał zupy gęste niczym kremy. Na drugie danie był ryż lub makaron z dodatkiem mięsa. Godi pochwałom jakby nie dowierzał. Zapraszałyśmy go do naszego ogniska. Odmawiał. Wolał zostać z tragarzami i kucharzem.
Trudno było to zrozumieć. Czy to wynikało z kolonialnej historii Tanzanii i Kenii? Przypominało jednak sceny znane z opowiadań Hemingwaya. Jak się później okazało, przed laty grupa Europejczyków poskarżyła się na niego u organizatora wyprawy. W efekcie przez cztery miesiące był bez pracy - opowiada Anna Prądzyńska.

Choroba wysokościowa

Na szczyt wchodziły z plecakami, w których oprócz czterech litrów wody, miały termos z gorącą wodą i sprzęt osobisty: rękawiczki, latarkę, aparat fotograficzny. - Nasza japońska koleżanka mówiła, że trenuje biegi i uczestniczy w supermaratonach, liczących nawet 150 kilometrów. I szła rzeczywiście raźnie. A jednak dopadła ją choroba wysokościowa. Przez kilka godzin majaczyła, mówiła wyłącznie po japońsku i raz po raz straszliwie się śmiała. Nie poznawała nas. Przewodnik zszedł więc z nią na dół - opowiada Anna Prądzyńska.

Z głową wśród chmur

Przez masyw Kilimandżaro na szczyt można iść trzema trasami o różnym stopniu trudności.
- Wybrałyśmy ten, który zapewnia stopniową aklimatyzację i najwięcej ciekawych widoków. Wędrowałyśmy tropikalnym lasem, wśród lian. Było ciepło i wilgotno. Cieszyłyśmy oczy widokiem małp tak czarnych, że wydawały się granatowe. Miały fantastyczne, pierzaste ogony - wspomina Maja Pikałowicz.

- Kolejnego dnia roślinność bardziej przypominała tatrzańską. Z każdym metrem wspinaczki czułyśmy, jak spada temperatura - wspominają podróżniczki. Największa zmiana nastąpiła trzeciego dnia. Weszłyśmy w chmury. Wydawało się, że to mgła.Kiedy po kilku godzinach marszu wyszłyśmy ponad nie, ujrzałyśmy szczyt. Pod nogami miały już tylko kamienie i piasek. Wiatr potęgował poczucie chłodu. Temperatura spadła do minus 15 stopni. Świtało. Bo żeby wejść na szczyt i spokojnie zejść, trzeba ze schroniska wyruszyć około północy.

- Idąc, słyszałyśmy własny przyspieszony puls - wspomina Anna. Zmęczenie było spore. Ale nie mogło być inaczej, ponieważ w nocy przed atakiem na szczyt poznanianki prawie nie spały. W schronisku był tłok i gwar. Nie każdy potrafi w takich warunkach usnąć - mówi Anna.
Na wierzchołku były szczęśliwe. Osiągnęły cel. Jak twierdzą, to nie było ich pożegnanie z Afryką.
A czego poznanianki dowiedziały się o sobie dzięki wyprawie na Kilimandżaro?

- Że potrafimy stawić czoła trudnym warunkom i konsekwentnie dążyć do celu, wspierając się wzajemnie. Przekonałyśmy się, że warto realizować marzenia, bez względu na to, jak wyczerpująca byłaby droga do ich spełnienia. Ekspedycja na Kilimandżaro realizowana bez drugiej połowy miałaby z pewnością inny smak - dodają.

Kilimandżaro - nie tylko góra

Poznanianki nie są jedynymi Polkami, które zdobyły ten szczyt. Z Afryki wróciła kobieca wyprawa zorganizowana przez Stowarzyszenie "Kilimandżaro". Tworzą je kobiety w różnym wieku i najprzeróżniejszych profesji. Część pań poznała się na szkoleniach organizowanych w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego. To Fundusz pomagający osobom bezrobotnym zdobyć nowe umiejętności. Stworzyły Stowarzyszenie. Wówczas dołączyły kolejne osoby. Postawiły sobie cel. Zdobyć Kilimandżaro. Lecąc do Afryki, zabrały z sobą pomoc dla dzieci z tamtejszych sierocińców. Wyprawa i działalność Stowarzyszenia (www.stowarzysze-niekilimandzaro.pl) mają być sygnałem dla innych kobiet, że jeżeli bardzo się chce, to można wiele zdziałać.

- Nawet po skończeniu 50 lat wiele można osiągnąć, wielu osobom pomóc. Jest taka rzecz, której wszyscy mamy tyle samo. Ci, co osiągają sukcesy i ci, co nic nie robią ze swoim życiem. To czas. Wszyscy mamy 24 godziny na dobę i ani minuty więcej. Różnica jest w tym, jak te godziny wykorzystujemy. My staramy się wykorzystać ten czas na coś, co może dać nam przyszłość, o jakiej inni będą wiecznie marzyć - tłumaczy Irena Kopytowska ze Stowarzyszenia "Kilimandżaro".

Nie odkładaj życia...

Od marzeń do realizacji droga jest długa. Żeby spełnić marzenie, trzeba odważyć się być szczęśliwym. - Nie ma szczęścia bez odrobiny szaleństwa. Postanowiłam. Idę! Już tak dawno nie robiłam nic spontanicznego, szalonego, uwalniającego - mówi Małgorzata Werner. Później potrzebna jest konsekwencja i wysiłek. Agnieszka Moskalew radzi jednak "nie odkładać życia na potem".
Z Afryki do Polski wróciły w środę. Nie odespały podróży i zmęczenia. Nie dostosowały się do zmiany czasu i klimatu. Ale o wyprawie mówią jednym tchem.

- Cel został zrealizowany. Część z nas dotarła na wysokość 4800. Część stanęła na wierzchołku. To duży wyczyn ze względu na rozrzedzone powietrze. Jedna z koleżanek, która weszła na krater powyżej 5600 m, jest po zawale, a tydzień przed wyjazdem została babcią. Satysfakcja jest niesamowita. Ta wyprawa to podróż w głąb siebie. Idąc w górę, człowiek jest sam na sam z organizmem i lękiem. Mam nadzieję, że to będzie początek zmian w nas samych. Zmian, które same sobie zaplanujemy - mówi Kaja Błachowicz, rzecznik Stowarzyszenia "Kilimandżaro".

Na szczyt weszła też Małgorzata Foremniak, która jest honorowym członkiem Stowarzyszenia. Kobiecej ekspedycji towarzyszył i radami służył zdobywca Mont Everestu zimą Leszek Cichy. - Sam się do nas zgłosił - zastrzegają kobiety. Po wyprawie powiedział: - Nie spodziewałem się, że ta grupa osiągnie tak wiele.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski