Od debiutu Maanamu mija 40 lat, co oznacza nazwa zespołu?
Mówi się, że to słowo abstrakcyjne, ale przecież nie ma słowa, które by nic nie znaczyło. W sanskrycie oznacza to Ja jestem, I am. A zarazem w Indiach to znak graficzny.
Podobno jeden z waszych pierwszych koncertów odbył się w poznańskim klubie Aspirynka?
Tak, rzeczywiście tak było. Klub Medyka Aspirynka... Wtedy, w połowie lat 70. sytuacja była zupełnie inna niż dzisiaj. Nie istnieliśmy w obiegu oficjalnym, na oficjalnej mapie kultury PRL-u. Nie było plakatów. Zero reklamy. A jednak graliśmy koncerty w klubach. Wiadomości o nich rozchodziły się pocztą pantoflową i była to najlepsza reklama.
Na początku w zespole grali Milo Kurtis i John Porter. Dlaczego tak szybko odeszli?
Milo był krótko i były to raczej sytuacje towarzyskie. Piwko i rozmowy o filozofii na wszystkich poziomach. Milo grał na buzuki. Marek też wtedy miał różne dziwne instrumenty. Zagrałam z Milo tylko jeden koncert. Mruczałam wtedy cały czas coś pod ścianą. Natomiast Johna Portera poznaliśmy przez jego żonę psychiatrę Małgorzatę Geissner. Kiedy się pojawił, zaczęliśmy dużo pracować, pisać. Współpracowaliśmy też z Maćkiem Zembatym. Robiliśmy mu tak naprawdę cały program. Ja - wokalizy oraz chórki. John z czasem był już gotowym „produktem” i postawił na samodzielną karierę. Odszedł i nagrał znakomitą płytę „Helicopters”, a myśmy zaczęli tworzyć zespół i tak się rozpoczęła nasza „Iliada i Odyseja” .
Ładnie Pani to nazwała. Maanam to była nie tylko ostra rock 'n’ rollowa muzyka, ale i odważne teksty. Czy mieliście kłopoty z cenzurą?
Specjalnych kłopotów z cenzura nie miałam. A jeśli, to tylko w kilku przypadkach. „Parada nadzwyczaj wielkich słoni” powstała po agresji ZSRR na Afganistan i cenzor uznał ją za piosenkę o bratniej pomocy. Tymczasem ja wtedy wcale o Afganistanie nie myślałam, a jedynie o słoniach, które podziwiam i uznaję za stworzenia mistyczne. Piosenki „Antonow” nigdy nie puszczono w radio. Pojawienie się jej zbiegło się z zamachem na papieża. Człowiek, który był w niego zamieszany nazywał się Antonow. Cenzura skojarzyła i zakazała emitowania. W przypadku „Oddechu szczura” wystarczył już sam tytuł. Natomiast przy „Czuję się świetnie” okazało się, że cenzura nie łapała metafor. Dymitr Szostakowicz, gdy chciał oszukać cenzurę, pisał w listach, że czuje się świetnie, co oznaczało beznadziejnie. Innych kłopotów z cenzurą nie mieliśmy. Natomiast próbowano nas zniszczyć, gdy w 1984 otrzymaliśmy haniebną propozycję, na którą powiedzieliśmy nie. Zaproponowano nam bowiem, abyśmy wystąpili w Pałacu Kultury, w Sali Kongresowej na imprezie z okazji zjazdu młodzieży komunistycznej. Miał tam być premier ZSRR Nikołaj Ryżkow. Kiedy odmówiłam, otrzymywałam nieprzyjemne telefony. Usłyszałam, że zostaniemy ukarani nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Wszystkie nasze koncerty odwołano. Nie wolno było o nas mówić i pisać. Dzięki fanom o sprawie zrobiło się głośno. Zaczęto z nami negocjować i po kilku miesiącach zniesiono zakaz, który miał trwać 5 lat. To był taki schyłkowy PRL. System się już walił.
Jak Pani z perspektywy czasu spogląda na waszą aktywność artystyczną na Zachodzie? Nie udało wam się zafunkcjonować ...
Bo w naszym przypadku wszystko działo się za późno.
Albumy „Nocny patrol” i „Wet Cat” nagrywaliśmy z angielskim producentem Neilem Blackiem. Nadał on nam specyficzne brzmienie. To dzięki niemu przekonaliśmy się , że producent jest tak samo ważny jak kompozytor, wykonawca czy słuchacz. Koncertowaliśmy w renomowanych klubach Frankfurtu, Hamburga czy Monachium, a przyczynił się do tego nasz niemiecki menedżer Bob Lyng, dzięki któremu do Polski przyjechała grupa The Stranglers, która... zagrała na naszej aparaturze. Ale niestety w przypadku wytwórni RCA nie było dostatecznej kampanii reklamowej. Do tego z czasem przyszło ogromne zmęczenie, gdyż graliśmy po dwa koncerty dziennie przez 20 dni. Muzycy nie stronili też od alkoholu, a Polska w drugiej połowie lat 80. przeżywała bardzo zły okres. Dlatego postanowiłam rozwiązać zespół. W 1989 roku otrzymałam propozycję koncertów w USA. Marek nie był jeszcze wtedy gotowy, żeby jechać, podobnie genialny gitarzysta, jakim był Plecho. Gdybym myślała egoistycznie, poleciałabym sama i na miejscu skorzystała z muzyków sesyjnych, którzy nie są drodzy. W końcu jednak skompletowałam zespół i ruszyliśmy. Graliśmy w klubach polonijnych, ale także w renomowanych klubach amerykańskich, tam gdzie Nick Cave, The Stranglers czy Rolling Stones.
Działalność Maanamu wiąże się szczególnie z dwoma postaciami - z Markiem Jackowskim oraz Kamilem Sipowiczem. Jakie było ich znaczenie?
Marek miał znaczenie kluczowe. Był moim mężem. Ojcem naszego syna Mateusza. Był genialnym kompozytorem i gitarzystą. Szlachetną postacią wielowymiarową ze swoimi słabościami, a do tego był niezwykle uduchowiony. Nie mogę się pogodzić z tym, że go już nie ma. To dla mnie ogromna wyrwa w kosmosie. Gdy mieszkaliśmy w Warszawie, odwiedzało nas mnóstwo ludzi. Malarze, rzeźbiarze, psycholodzy, ludzie kabaretu, fotograficy. Wśród nich był Kamil, wtedy student Akademii Teologii Katolickiej i sąsiad z siódmego piętra. Dyskutowaliśmy o sztuce, słuchaliśmy płyt. Z czasem Kamil przychodził coraz częściej. A potem... urodził się nasz syn Szymon. Gdy brakowało mi tekstów sięgałam po niezwykle poetyckie teksty Kamila. Po 1989 to Kamil założył firmę wydawniczą Kamiling. Po wydaniu płyt „Róża” i „Łóżko” odczuliśmy, co to znaczy być gwiazdą w Polsce, a zawdzięczamy to uporowi i zmęczeniu Kamila, bo dziś wydać coś jest bardzo łatwo, sprzedać natomiast trudniej. Aktualnie naszą menedżerką jest Katarzyna Litwin, znana wcześniej jako menedżerka Kombii i Agnieszki Chylińskiej. I cieszę się z tego, że menedżerką jest kobieta.
Z okazji waszego 40-lecia ukaże się płyta z 40 piosenkami. Co decydowało o doborze utworów?
Ja, ze względu na stan zdrowia nie miałam na to żadnego wpływu, o wszystkim decydował Kamil. Nie ma w tym zestawie żadnego utworu, którego sama bym nie poleciła. Zresztą od dwóch lat mam gotową nową, własną płytę, ale przeszkodą w jej wydaniu była moja choroba. Nazwiska kompozytora na razie nie zdradzę. Przed wydaniem muszę na nią spojrzeć od nowa. Myślę też o płycie koncertowej, bo jestem kobietą silną i powoli wracam do zdrowia. Gdy zakończę pracę nad tym albumem, pomyślę o płycie koncertowej z wybranymi przeze mnie piosenkami Maanamu.
Na początku powiedzieliśmy, że jeden z waszych pierwszych koncertów odbył się w Poznaniu. Ma Pani w naszym mieście swoje ulubione miejsca ?
Szczerze mówiąc, nie znam Poznania tak dobrze jak na przykład Wrocławia, Krakowa czy Lublina. Aby poznać miasto, trzeba tam kogoś mieć, kto pokaże i oprowadzi. W Poznaniu graliśmy koncerty w Arenie, różnych halach sportowych czy koncerty plenerowe, jak ten pamiętny na placu Wolności. Często też przejeżdżaliśmy przez Poznań. W latach 60. przyjeżdżałam do Poznania jako hipiska. Ale to wszystko za mało, żeby poznać miasto.
Rozmawiał MAREK ZARADNIAK
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?