Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kora: I Marek, i Kamil byli ważni dla zespołu. Dla mnie też

Marek Zaradniak
Kora ma gotową nową płytę, ale nazwiska kompozytora nie chce jeszcze zdradzić
Kora ma gotową nową płytę, ale nazwiska kompozytora nie chce jeszcze zdradzić Marcin Oliva Soto
Kora opowiada o 40-leciu Maanamu, cenzurze w PRL-u i jednym z pierwszych koncertów zespołu w poznańskiej Aspirynce

Od debiutu Maanamu mija 40 lat, co oznacza nazwa zespołu?
Mówi się, że to słowo abstrakcyjne, ale przecież nie ma słowa, które by nic nie znaczyło. W sanskrycie oznacza to Ja jestem, I am. A zarazem w Indiach to znak graficzny.

Podobno jeden z waszych pierwszych koncertów odbył się w poznańskim klubie Aspirynka?
Tak, rzeczywiście tak było. Klub Medyka Aspirynka... Wtedy, w połowie lat 70. sytuacja była zupełnie inna niż dzisiaj. Nie istnieliśmy w obiegu oficjalnym, na oficjalnej mapie kultury PRL-u. Nie było plakatów. Zero reklamy. A jednak graliśmy koncerty w klubach. Wiadomości o nich rozchodziły się pocztą pantoflową i była to najlepsza reklama.

Na początku w zespole grali Milo Kurtis i John Porter. Dlaczego tak szybko odeszli?
Milo był krótko i były to raczej sytuacje towarzyskie. Piwko i rozmowy o filozofii na wszystkich poziomach. Milo grał na buzuki. Marek też wtedy miał różne dziwne instrumenty. Zagrałam z Milo tylko jeden koncert. Mruczałam wtedy cały czas coś pod ścianą. Natomiast Johna Portera poznaliśmy przez jego żonę psychiatrę Małgorzatę Geissner. Kiedy się pojawił, zaczęliśmy dużo pracować, pisać. Współpracowaliśmy też z Maćkiem Zembatym. Robiliśmy mu tak naprawdę cały program. Ja - wokalizy oraz chórki. John z czasem był już gotowym „produktem” i postawił na samodzielną karierę. Odszedł i nagrał znakomitą płytę „Helicopters”, a myśmy zaczęli tworzyć zespół i tak się rozpoczęła nasza „Iliada i Odyseja” .

Ładnie Pani to nazwała. Maanam to była nie tylko ostra rock 'n’ rollowa muzyka, ale i odważne teksty. Czy mieliście kłopoty z cenzurą?
Specjalnych kłopotów z cenzura nie miałam. A jeśli, to tylko w kilku przypadkach. „Parada nadzwyczaj wielkich słoni” powstała po agresji ZSRR na Afganistan i cenzor uznał ją za piosenkę o bratniej pomocy. Tymczasem ja wtedy wcale o Afganistanie nie myślałam, a jedynie o słoniach, które podziwiam i uznaję za stworzenia mistyczne. Piosenki „Antonow” nigdy nie puszczono w radio. Pojawienie się jej zbiegło się z zamachem na papieża. Człowiek, który był w niego zamieszany nazywał się Antonow. Cenzura skojarzyła i zakazała emitowania. W przypadku „Oddechu szczura” wystarczył już sam tytuł. Natomiast przy „Czuję się świetnie” okazało się, że cenzura nie łapała metafor. Dymitr Szostakowicz, gdy chciał oszukać cenzurę, pisał w listach, że czuje się świetnie, co oznaczało beznadziejnie. Innych kłopotów z cenzurą nie mieliśmy. Natomiast próbowano nas zniszczyć, gdy w 1984 otrzymaliśmy haniebną propozycję, na którą powiedzieliśmy nie. Zaproponowano nam bowiem, abyśmy wystąpili w Pałacu Kultury, w Sali Kongresowej na imprezie z okazji zjazdu młodzieży komunistycznej. Miał tam być premier ZSRR Nikołaj Ryżkow. Kiedy odmówiłam, otrzymywałam nieprzyjemne telefony. Usłyszałam, że zostaniemy ukarani nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Wszystkie nasze koncerty odwołano. Nie wolno było o nas mówić i pisać. Dzięki fanom o sprawie zrobiło się głośno. Zaczęto z nami negocjować i po kilku miesiącach zniesiono zakaz, który miał trwać 5 lat. To był taki schyłkowy PRL. System się już walił.
Jak Pani z perspektywy czasu spogląda na waszą aktywność artystyczną na Zachodzie? Nie udało wam się zafunkcjonować ...
Bo w naszym przypadku wszystko działo się za późno.

Albumy „Nocny patrol” i „Wet Cat” nagrywaliśmy z angielskim producentem Neilem Blackiem. Nadał on nam specyficzne brzmienie. To dzięki niemu przekonaliśmy się , że producent jest tak samo ważny jak kompozytor, wykonawca czy słuchacz. Koncertowaliśmy w renomowanych klubach Frankfurtu, Hamburga czy Monachium, a przyczynił się do tego nasz niemiecki menedżer Bob Lyng, dzięki któremu do Polski przyjechała grupa The Stranglers, która... zagrała na naszej aparaturze. Ale niestety w przypadku wytwórni RCA nie było dostatecznej kampanii reklamowej. Do tego z czasem przyszło ogromne zmęczenie, gdyż graliśmy po dwa koncerty dziennie przez 20 dni. Muzycy nie stronili też od alkoholu, a Polska w drugiej połowie lat 80. przeżywała bardzo zły okres. Dlatego postanowiłam rozwiązać zespół. W 1989 roku otrzymałam propozycję koncertów w USA. Marek nie był jeszcze wtedy gotowy, żeby jechać, podobnie genialny gitarzysta, jakim był Plecho. Gdybym myślała egoistycznie, poleciałabym sama i na miejscu skorzystała z muzyków sesyjnych, którzy nie są drodzy. W końcu jednak skompletowałam zespół i ruszyliśmy. Graliśmy w klubach polonijnych, ale także w renomowanych klubach amerykańskich, tam gdzie Nick Cave, The Stranglers czy Rolling Stones.

Działalność Maanamu wiąże się szczególnie z dwoma postaciami - z Markiem Jackowskim oraz Kamilem Sipowiczem. Jakie było ich znaczenie?
Marek miał znaczenie kluczowe. Był moim mężem. Ojcem naszego syna Mateusza. Był genialnym kompozytorem i gitarzystą. Szlachetną postacią wielowymiarową ze swoimi słabościami, a do tego był niezwykle uduchowiony. Nie mogę się pogodzić z tym, że go już nie ma. To dla mnie ogromna wyrwa w kosmosie. Gdy mieszkaliśmy w Warszawie, odwiedzało nas mnóstwo ludzi. Malarze, rzeźbiarze, psycholodzy, ludzie kabaretu, fotograficy. Wśród nich był Kamil, wtedy student Akademii Teologii Katolickiej i sąsiad z siódmego piętra. Dyskutowaliśmy o sztuce, słuchaliśmy płyt. Z czasem Kamil przychodził coraz częściej. A potem... urodził się nasz syn Szymon. Gdy brakowało mi tekstów sięgałam po niezwykle poetyckie teksty Kamila. Po 1989 to Kamil założył firmę wydawniczą Kamiling. Po wydaniu płyt „Róża” i „Łóżko” odczuliśmy, co to znaczy być gwiazdą w Polsce, a zawdzięczamy to uporowi i zmęczeniu Kamila, bo dziś wydać coś jest bardzo łatwo, sprzedać natomiast trudniej. Aktualnie naszą menedżerką jest Katarzyna Litwin, znana wcześniej jako menedżerka Kombii i Agnieszki Chylińskiej. I cieszę się z tego, że menedżerką jest kobieta.

Z okazji waszego 40-lecia ukaże się płyta z 40 piosenkami. Co decydowało o doborze utworów?

Ja, ze względu na stan zdrowia nie miałam na to żadnego wpływu, o wszystkim decydował Kamil. Nie ma w tym zestawie żadnego utworu, którego sama bym nie poleciła. Zresztą od dwóch lat mam gotową nową, własną płytę, ale przeszkodą w jej wydaniu była moja choroba. Nazwiska kompozytora na razie nie zdradzę. Przed wydaniem muszę na nią spojrzeć od nowa. Myślę też o płycie koncertowej, bo jestem kobietą silną i powoli wracam do zdrowia. Gdy zakończę pracę nad tym albumem, pomyślę o płycie koncertowej z wybranymi przeze mnie piosenkami Maanamu.

Na początku powiedzieliśmy, że jeden z waszych pierwszych koncertów odbył się w Poznaniu. Ma Pani w naszym mieście swoje ulubione miejsca ?
Szczerze mówiąc, nie znam Poznania tak dobrze jak na przykład Wrocławia, Krakowa czy Lublina. Aby poznać miasto, trzeba tam kogoś mieć, kto pokaże i oprowadzi. W Poznaniu graliśmy koncerty w Arenie, różnych halach sportowych czy koncerty plenerowe, jak ten pamiętny na placu Wolności. Często też przejeżdżaliśmy przez Poznań. W latach 60. przyjeżdżałam do Poznania jako hipiska. Ale to wszystko za mało, żeby poznać miasto.

Rozmawiał MAREK ZARADNIAK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski