18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sławę mają we krwi

Redakcja
- Mama wiedziała, że praca w tym zawodzie będzie dla mnie dużym obciążeniem - opowiada Paulina Wycichowska
- Mama wiedziała, że praca w tym zawodzie będzie dla mnie dużym obciążeniem - opowiada Paulina Wycichowska Andrzej Grabowski
Wychowali się w domach pełnych pasji, ale i ciężkiej pracy. Dojrzewali, widząc, jak rodzice odnoszą sukcesy. Ale jeszcze wtedy nie wiedzieli, że noszą na sobie brzemię znanego nazwiska. O próbie wyjścia z cienia sławnych rodziców i karierze ich dzieci pisze Paulina Jęczmionka.

Paulina Wycichowska, tancerka i choreografka związana z Polskim Teatrem Tańca, swoim ostatnim spektaklem "Alexanderplatz" wprawiła w zachwyt nie tylko poznaniaków, ale i publiczność międzynarodową. Jej sławna matka, Ewa Wycichowska, po prapremierze spektaklu napisała na swoim blogu: "nie wiem, czy bardziej szczęśliwa byłam jako matka, czy dyrektor teatru". Bo poza tym, że Paulinę urodziła i wychowała, zaraziła ją także swoją pasją.

Dzieciństwo Pauliny Wycichowskiej pełne było muzyki, tańca i znanych artystów. Jednak nic nie wskazywało na to, by Paulina miała w przyszłości zająć się tańcem. Matka nie chciała, by córka poszła w jej ślady. - Mama wiedziała, że praca w tym zawodzie będzie dla mnie dużym obciążeniem - opowiada Paulina Wycichowska. - Dlatego starała się, by jej życiowa pasja nie stała się również moją. I początkowo to się jej udawało.

Wszystko się jednak zmieniło, kiedy Ewa Wycichowska przygotowywała spektakl "Miriam". Poszukiwała wtedy do jednej z ról dziewczynki, która na co dzień nie zajmowała się tańcem, ale była wrażliwa na muzykę. Idealną kandydatką okazała się jej własna córka.- Wychowywałam się za kulisami teatru, więc na scenie czułam się wyśmienicie - opowiada Paulina. - Podczas spektaklu tremę miałam tylko w chwili, w której skakałam przez skakankę i nie mogłam "skusić". Poczułam na sobie światło reflektorów, kostium uszyty specjalnie dla mnie, no i przede wszystkim nawiązałam kontakt z publicznością. I wiedziałam już, że to jest moje miejsce.

Podczas gdy znajomi Ewy Wycichowskiej byli zachwyceni tym, że jej córka chce zdawać do szkoły baletowej, ona spoglądała na to niechętnie. Chciała chronić dziecko przed wyrzeczeniami, których sama doświadczyła. I miała rację, bo życie Pauliny od momentu pójścia do Państwowej Szkoły Baletowej w Łodzi, a potem Poznaniu, diametralnie się zmieniło. Musiała niemalże całkowicie wyrzec się czasu wolnego. Wielogodzinne treningi tańca trzeba było łączyć z nauką przedmiotów ogólnokształcących. Innym, niezbędnym w balecie wymogiem było ciągłe dbanie o figurę. Do tego, Paulina przyznaje, że nazwisko mamy wcale jej życia nie ułatwiało.
- Już na samym starcie postawiono mi wysoko poprzeczkę. I nieustannie ją podwyższano - wspomina Paulina. - Przez to ja sama także wymagałam od siebie bardzo wiele. Niektórzy koledzy sugerowali, że mama przez swoje kontakty wpływa na moje oceny. Starałam się więc za wszelką cenę dowieść, że takie wyniki osiągam tylko i wyłącznie dzięki własnej pracy - dodaje Paulina.
Dlatego z porad mamy korzystała bardzo rzadko. Poza tym, to właśnie mama nauczyła ją, że samodzielne pokonywanie przeciwności daje największą satysfakcję.

Ta rada przydała się młodej tancerce i choreografce po powrocie do Polski ze studiów w Londynie. Za granicą Paulina Wycichowska została doceniona jako nieznana nikomu artystka. Ale, kiedy pełna energii i pomysłów wróciła do kraju, pojawiło się w jej życiu zwątpienie. Okazało się bowiem, że wciąż jest postrzegana przez pryzmat nazwiska. Paulina, mimo zdobytych już wtedy za choreografię nagród, zaczęła wątpić w swoją rolę w tańcu. Wyjechała więc na rok do Paryża, gdzie pracowała w kawiarence internetowej. Była szczęśliwa i sądziła, że do Polski już nie wróci. Jednak przypadek sprawił, że spacerując po stolicy Francji, weszła do kościoła, w którym odbywał się koncert organowy. Wtedy pomyślała, że właśnie to chciałaby robić.

Niedługo później w Polsce zachorowała jej babcia. Paulina wróciła więc do kraju. I rozpoczęła studia na wydziale teologicznym poznańskiego UAM-u na kierunku muzyka kościelna. Wróciła także do pracy w teatrze. - Świat muzyki zaczął na nowo napędzać mój świat tańca - mówi choreografka. - Dzięki nauce gry na różnych instrumentach zaczęłam odkrywać go na nowo. Taniec to przecież też duchowość. Takie podejście pozostało w mojej pracy do dziś.

Paulina Wycichowska nie uważa, by jej kariera podobna była do kariery mamy. Ewa Wycichowska jest dla niej wielkim autorytetem. Poza tym obie podkreślają, że mają różne myślenie artystyczne i samo podejście do pracy. Ewa dla tańca poświęciła całe życie. Potrafiła jednocześnie pracować, kończyć studia i wychowywać córkę. Paulina stara się natomiast oddzielić życie zawodowe od prywatnego. Nie chce rezygnować z czasu spędzanego z mężem i przyjaciółmi.

Zadecydowały geny

Zamiłowanie do sztuki otrzymała w genach także Anna Mróz, córka światowej sławy dyrygentki z Poznania Agnieszki Duczmal. Praktycznie cała jej rodzina, poza bratem, zajmuje się muzyką. Ale rodzice nigdy nie namawiali Anny, by poszła w ich ślady. Naturalnym było, że dzieci często były świadkami prób, koncertów i rozmów o pracy. Jednak zanim którekolwiek z nich rozpoczęło naukę gry na instrumencie, musiało samo powiedzieć, że tego chce. Karolina Jaroszewska, siostra Anny, jest wiolonczelistką. I Ania, jako ta młodsza, chciała siostrę naśladować.

- Jako sześciolatka, mimo iż nie wiedziałam, jak się gra, brałam skrzypce i udawałam, że gram kolędy - opowiada Anna Mróz. - Już wtedy mówiłam, że zostanę skrzypaczką. Uczyć się zaczęłam, mając siedem lat. Wiele lat później okazało się, że Anna jednak pójdzie drogą mamy. Na studia wyjechała do Hanoweru, gdzie pod okiem Krzysztofa Węgrzyna kontynuowała naukę gry na skrzypcach. Ale przypadek sprawił, że podczas próby studenckiej orkiestry, wzięła do ręki batutę dyrygencką. Miała nią zadyrygować VII Symfonię Beethovena. Tyle że zupełnie nie wiedziała, jak to zrobić. Zamknęła więc oczy i zdała się na instynkt. Obecny na próbie dyrygent Eiji Oue podarował Annie batutę i zaprosił na swoje zajęcia.

- Zaraz po próbie zadzwoniłam do mamy - wspomina Anna Mróz. - Trochę żartując, opowiedziałam jej, co się wydarzyło. Mamę kompletnie zatkało. Ale nie powiedziała ani jednego słowa komentarza. Postanowiła poczekać na moją własną decyzję. Anna początkowo starała się łączyć studiowanie obu kierunków jednocześnie. Szybko jednak zrozumiała, czym tak naprawdę chce się zająć. Dziś przyznaje, że pierwsze zetknięcie z batutą dyrygencką traktowała jak Boże olśnienie. Dlatego nie miała większego problemu z wyborem. Dalszą część swojej kariery poświęciła dyrygenturze.

Agnieszka Duczmal z decyzji córki była bardzo dumna. Cieszyła się także, że stało się to za granicą. - Polacy mają jedną bardzo złą cechę - tłumaczy radość mamy Anna. - Jeśli dziecko znanej osoby wybiera ten sam zawód co rodzic, to zarzuca mu się, że cokolwiek osiągnie, zawdzięcza to rodzicowi.
W Polsce, zanim wyjechała na studia, z takimi zarzutami spotykała się na każdym kroku. W szkole nauczyciele zawsze wymagali od niej więcej i porównywano ją do utalentowanej siostry. Dlatego cieszy się, że karierę dyrygentki rozpoczęła dopiero w Niemczech. I tam odniosła pierwsze sukcesy. Studia ukończyła z wyróżnieniem, później została asystentką dyrygenta w hanowerskiej filharmonii. Założyła również w tym mieście własną orkiestrę. W 2003 roku, mając 23 lata, była najmłodszą uczestniczką, do tego jedyną kobietą, która doszła do półfinału 7. Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga.
Do Polski wróciła po siedmiu latach, kiedy w wyniku konkursu otrzymała stanowisko asystenta w Orkiestrze Filharmonii Narodowej. Przywiozła do kraju ogromny bagaż własnych doświadczeń. I niedługo po powrocie zadyrygowała Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia Amadeus, której dyrektorem jest jej mama. Ania nie obawiała się już złośliwych komentarzy.

- Nigdy nie odcinałam się od nazwiska mamy - tłumaczy Anna Mróz. - Jestem dumna z tego, jak wiele osiągnęła w tak trudnych czasach jako kobieta dyrygentka. To dla mnie zaszczyt móc z nią pracować. Poza tym, zawsze to ja wychodzę na scenę i muszę zadyrygować. To najlepszy sprawdzian i dowód na to, że nazwisko mamy nie ma tutaj znaczenia - dodaje.
Anna jest pewna, że na to, co osiągnęła, zapracowała sama. I zawsze czuła się sobą, nie cieniem matki. Jednak było jej o wiele łatwiej, dzięki kochającej i wspierającej rodzinie. Podkreśla tu jednak, że mówiąc w tym sensie o Agnieszce Duczmal, ma na myśli swoją mamę, nie wybitną dyrygentkę. I ze śmiechem dodaje: - Ale pewnych rzeczy, takich jak genów, nie przeskoczę.

Też polityk, ale politycznie różny

Wielkopolska to nie tylko miejsce narodzin wielopokoleniowej sztuki. Tradycja przejmowania od dziada pradziada umiejętności i osiągnięć występuje także wśród lekarzy, rzemieślników czy polityków. Do tych ostatnich należy znana w całej Polsce rodzina Giertychów. Jej część od strony matki Romana Giertycha, jednego z najbardziej rozpoznawalnych polityków ostatnich lat, ministra edukacji w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i później Jarosława Kaczyńskiego, była związana przede wszystkim z Kórnikiem. Ojciec Romana, Maciej Giertych, dziś deputowany Parlamentu Europejskiego, osiedlił się tutaj w 1962 roku, po studiach w Oksfordzie i Toronto. Tutaj też wychowywała się czwórka jego dzieci.

Dla Poznania i okolic zasłużył się dziadek matki Romana Giertycha - Franciszek Słoma. Podczas Powstania Wielkopolskiego pomagał w przewożeniu z Kórnika do Poznania walczących. Z kolei wuj, poznański adwokat Jacek Nikisch, w czasie II wojny światowej był zaangażowany w tworzenie związku "Ojczyzna", jednej z największych wielkopolskich organizacji walczących o niepodległość. Roman Giertych, który prowadzi w Warszawie własną kancelarię adwokacką i obecnie polityką się nie zajmuje, o dokonaniach swojej rodziny mówi skromnie.
- Wielkopolanie to był bardzo ofiarny naród - podkreśla Roman Giertych. - Walka z germanizacją w tym regionie została wygrana przez całe społeczeństwo. Takich osób jak mój dziadek były tysiące. Tej wojny nie wygrały pojedyncze, wybitne jednostki, ale zbiorowa, mrówcza praca. Cenionym politykiem był w rodzinie Giertychów dziadek Romana - Jędrzej Giertych. Blisko współpracował z Romanem Dmowskim. Był też zasłużonym w walkach o niepodległość żołnierzem. Sześć lat spędził w niemieckich obozach jenieckich. Zasłynął wtedy z kilkunastu prób ucieczki.

Choć kolejne pokolenia Giertychów angażowały się w działalność polityczną, to traktowały ją głównie jako aktywność na rzecz narodu polskiego. W życiu zawodowym większość członków rodziny poświęciła się szeroko rozumianej tematyce biologicznej. I tu Roman Giertych był wyjątkiem, ponieważ nie poszedł w ślady rodziców i rodzeństwa. Kontynuował tradycję dziadka, który był prawnikiem. Po Jędrzeju Giertychu poglądy polityczne przejął jego syn Maciej. Roman Giertych w swojej działalności tej kontynuacji widzi mniej.

- W pewnych zasadniczych kwestiach, jak patriotyzm czy ogólnie: rozumienie geopolityki, na pewno czuję się, podobnie jak ojciec i dziadek, uczniem Romana Dmowskiego -tłumaczy. - Ale to niejedyne źródło, z którego czerpałem poglądy polityczne. Sądzę, że są one szersze niż w przypadku moich przodków.

Były minister podkreśla również, że ojciec nigdy mu swoich poglądów nie narzucał. Przede wszystkim uczył dzieci samodzielnego myślenia. I pozwalał im dokonywać własnych, niezależnych wyborów. Dlatego też Roman Giertych, w przeciwieństwie do swoich braci i siostry, wybrał studia humanistyczne. Historię studiował z zamiłowania, a prawo, ponieważ chciał zostać adwokatem. Jak sam mówi, w rolę polityka wcielił się trochę przypadkowo, bo akurat pojawiła się możliwość działalności publicznej.
- Zawodowo jestem adwokatem i chcę nim być do śmierci - zapewnia. - Politykę traktuję jako służbę publiczną. I brzydzę się obecną mentalnością ludzi, którzy robią sobie z niej źródło utrzymania. Jestem za tym, by polityka parlamentarna, pomijając pracę w rządzie, była bezpłatna.
Maciej Giertych był dumny z tego, że syn zaangażował się w służbę publiczną. Choć poglądami zawsze się różnili, ojciec już przy pierwszych przejawach aktywności syna starał się służyć mu radą. Zachęcał młodego Romana do działalności antykomunistycznej. Kiedy Roman jako nastolatek działał w okresie PRL-u w nielegalnych związkach młodzieżowych, ojciec udostępniał mu w instytucie naukowym komputer. Na nim właśnie powstawało związkowe pisemko "Gimnazjalista". Na pomoc ojca Roman Giertych może liczyć do dziś.

W polityce posiadanie znanego nazwiska może zarówno pomagać, jak i bardzo szkodzić. Na pewno ułatwia pierwsze kroki. Niektórzy przez wiele lat muszą się promować, by rozpoznano ich na liście wyborczej. Mając takie nazwisko jak Giertych, łatwiej w polityce zaistnieć. Ale są i minusy wielopokoleniowej politycznej tradycji. Roman Giertych wskazuje wśród nich przypisywanie mu poglądów ojca czy dziadka. - Każdy człowiek jest samodzielny i niezależny - uważa mecenas Giertych. - I nie odpowiada za to, co głosili przodkowie. Próba utożsamienia mnie z ich poglądami była wielokrotnie wykorzystywana jako narzędzie do uderzenia w moją osobę.

Roman Giertych ze swojego nazwiska i dorobku przodków jest dumny. Ale zdaje sobie sprawę, że stanowi to pewne wyzwanie, ponieważ oczekiwania ludzi są większe. One jednak pozytywnie mobilizują. A najważniejsza nie jest ocena rówieśników, ale następnych pokoleń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski