Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Karolewie wszystko jest na opak. A jednak... rośnie

Anna Szklarska- Meller
Żubronie to tylko jeden z nietypowych gatunków hodowanych w Karolewie
Żubronie to tylko jeden z nietypowych gatunków hodowanych w Karolewie Anna Szklarska-Meller
Dawny PGR Karolew w spółkę pracowniczą przekształcony został równo piętnaście lat temu, w 2000 roku. - Jedną z najtrudniejszych decyzji, jakie musiałem podjąć było zwolnienie pracowników. W PGR pracowało 490 osób, teraz każda ze spółek zatrudnia koło piętnastu pracowników, co razem daje 90 ludzi. Przy dobrej organizacji pracy i współczesnej technologii jedna osoba jest w stanie sama uprawiać nawet trzysta hektarów ziemi - mówi szef firmy.

- Pokażę pani, z czego żyjemy - Henryk Ordanik tuż za wsią zatrzymuje samochód. Na horyzoncie widać potężne silosy wyrastające z monotonnego krajobrazu. To magazyny, suszarnia oraz czyszczalnia mogące pomieścić osiem ton zboża i rzepaku. Gospodarstwo Rolne Karolew koło Borku Wielkopolskiego, którego mój rozmówca jest prezesem, bardziej słynie jednak z tego, na czym nie zarabia.

Kilka minut później zastanawiam się, czy warto zajrzeć za metalowe ogrodzenie, do którego zbliża się półtoratonowy zwierz. Tymczasem Henryk Ordanik traktuje olbrzyma wiązką świeżej trawy, a potem pieszczotliwie drapie po grzbiecie. - Lew ma u nas dożywocie - wyjaśnia. - Jest pierwszym żubroniem urodzonym w Karolewie. Przyszedł na świat trzydzieści lat po śmierci swego ojca.

Żubroń to krzyżówka żubra i krowy, stworzona przez doktora Edwarda Sumińskiego. W latach siedemdziesiątych w gospodarstwie Jeziory niedaleko Śremu żyło stado tych zwierząt, a specjaliści ze Stanów Zjednoczonych, pracujący nad odtworzeniem populacji bizonów, przyjeżdżali do Polski po naukę. Stado złożone z kilkuset sztuk było oczkiem w głowie Henryka Ordanika, ówczesnego kierownika w Jeziorach.

Mięso żubroni, choć smaczne, nie znalazło jednak uznania w czasach PRL, płacono za nie mniej więcej tyle, ile za wybrakowane krowy. Kiedy nastały zmiany ustrojowe... - Musiałem zlikwidować stado. Miałem do wyboru, zapewnić pracownikom wypłatę trzynastek, albo kontynuować hodowlę. Zostawiłem tylko kilkadziesiąt najbardziej wartościowych sztuk. Trafiły do Instytutu Zootechniki w Popielnie - tłumaczy Henryk Ordanik, który na kilkanaście lat porzucił myśl o hodowli żubroni. - Po jakiś czasie dowiedziałem się, że doktor Sumiński jest ciężko chory, a mimo to nikomu nie przekazał metody krzyżowania zwierząt. Nakłoniłem go, żeby podzielił się tą wiedzą z inseminatorami z Karolewa. Nie tylko się zgodził, ale przyznał, że w swym mieszkaniu przechowuje nasienie bardzo płodnego żubra. Ośmioletni Lew mieszkający w karolewskiej zagrodzie to potomek tamtego zwierzęcia.

Po przeskoczeniu rowu i sforsowaniu ogrodzenia z siatki, stoję tuż przy stadzie złożonym z krów, byków i radośnie podskakującego, młodego żubronia.- Śliczny, prawda? - uśmiecha się Henryk Ordanik. - To już drugie pokolenie, proszę spojrzeć jak bardzo przypomina żubra. Narodziny młodego żubronia to wyjątkowo skomplikowana i kosztowna sprawa. Najtrudniejszą kwestią było pobranie nasienia od dorosłego żubra, który nie toleruje w stadzie innych samców, w tym człowieka. Rozwiązaniem odkrytym przez doktora Sumińskiego okazała się historia opisana w "Baśniach z tysiąca i jednej nocy". Księżniczka miała pięknego ogiera, zaś wezyr śliczną klacz. On marzył o sparowaniu obu zwierząt, ona nie chciała się zgodzić. W końcu wezyr użył podstępu, dzięki któremu dopiął swego. W przypadku żubroni wszystko sprowadza się do tego, że nasienie pobiera się nie wprost od samca, ale krowy, która wabi go swoimi wdziękami.

Potem jest jeszcze bardzo wiele "ale..." jak choćby niechęć żubrów do przedstawicielek innego gatunku, kiepska przeżywalność plemników, czy bezpłodność samców żubroni w pierwszym pokoleniu. - Dziewięć lat temu udało się nam uzyskać trzy ciąże. Udanym porodem zakończyła się tylko jedna, bo zwierzęta te już w chwili narodzin są dużo większe od normalnych cielaków. Na świat przyszły za to bliźnięta, Karo oraz Lew - wspomina Henryk Ordanik. Imiona nie są oczywiście przypadkowe, złożone razem dają nazwę Karolew. Dziś Karo mieszka w Białowieży.

Młody żubroń z zaciekawieniem wpatruje się obiektyw aparatu fotograficznego, w ogóle obcy człowiek to dla całego stadka ciekawy obiekt. Zwierzaki przerywają wylegiwanie się na trawie i dostojnym krokiem zbliżają do ogrodzenia. Na pastwisku spędzają cały rok, nie przeszkadza im niska temperatura, ani śnieg. Na razie ich mięso trafia wyłącznie na stoły gości i udziałowców karolewskich spółek. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle smak żubroniowego mięsa poznają polscy konsumenci.

Tysiąc razy więcej dżdżownic.Niż u sąsiada
- To są nasze pola - Henryk Ordanik zatacza ręką spory łuk. Kiedy tylko wspomina o uprawach, podkreśla, że Gospodarstwo Rolne Karolew to w rzeczywistości kilkanaście współpracujących ze sobą spółek, z których każda ma około 200 hektarów ziemi. Kiedy poskładać je razem, daje to jakieś trzy tysiące hektarów pól i pastwisk. - Uzyskujemy dziesięć ton buraków z hektara, dziewięć ton zbóż i prawie siedem ton rzepaku. Wszystko dzięki temu, że dwadzieścia lat temu wyrzuciłem pług - przyznaje główny udziałowca karolewskich spółek.

W 1995 roku w Karolewie zaczęła się rewolucja. Trochę dziwna, bo powracająca do czasów, kiedy nikt nie słyszał o Dezyderym Chłapowskim z Turwi, pionierze głębokiej orki pługiem sprowadzonym z Wysp Brytyjskich. Henryk Ordanik skorzystał z doświadczeń niemieckich oraz tamtejszych maszyn i... bardzo szybko pożałował swej decyzji. Pole wyglądało fatalnie. Producent wypożyczonego siewnika zaproponował jednak wyjazd do Niemiec.

- Pokazał nam pole uprawiane w systemie bezorkowym oraz tradycyjnym. Okazało się, że na tym pierwszym jest o wiele więcej dżdżownic. Pomyślałem więc, że skoro im jest tutaj dobrze, roślinom także musi być - wspomina Henryk Ordanik, który po wizycie w Niemczech na naukę gospodarki bezorkowej pojechał do Kanady i Stanów Zjednoczonych. - Wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie jest to rolnictwo prymitywne, ale precyzyjne. Na sukces składa się wiele czynników i każdy trzeba wziąć pod uwagę. Ważne jest także wyciąganie wniosków z obserwacji przyrody.

Na podwórzu gospodarstwa największe wrażenie robi ciągnik. Ma osiem kół, wysokich na prawie metr osiemdziesiąt. Spore podwórze karolewskiego gospodarstwa zajmują też dwie potężne maszyny, niepodobne do tych, które najczęściej widuje się na polach. - Zaniechanie orki to nie tylko oszczędność. Nie jest do niej potrzebny pług, ale agregat uprawowy bierny i specjalny siewnik - Henryk Ordanik cierpliwie tłumaczy mi zasady działania obu.

Maszyny, podobnie jak gigantyczny ciągnik służą wszystkim spółkom, bo wszystkie się na ten sprzęt złożyły. Ziemię spulchnia się agregatem, w myśl zasady: "uprawiać tak głęboko, jak to konieczne i tak płytko, jak to tylko możliwe". Chodzi o to, żeby nasionko mogło się ukorzenić, ale jednocześnie by nie został naruszony naturalny układ gleby zapewniający wytwarzanie warstwy próchnicznej, przesiąkanie wody i dający mniejsze pole do popisu chorobom, gwarantując przy tym spokojny żywot dżdżownic, nieocenionych sprzymierzeńców każdego rolnika i ogrodnika. - Dżdżownic mamy na naszych polach tysiąc razy więcej niż u sąsiadów - podkreśla Henryk Ordanik. W dodatku gleba, której przekrój wygląda jak pumeks (między innymi dzięki korytarzom wyżłobionym przez dżdżownice) nawet po ulewach szybciej nadaje się do uprawy, bo woda przenika w głąb i duże, ciężkie maszyny nie zapadają się pod własnym ciężarem.

- Filozofia uprawy bezorkowej jest prosta, nie trzeba poprawiać tego, co stworzył Pan Bóg, wręcz przeciwnie należy obserwować naturę i pilnować, żeby jak najmniej szkodzić środowisku. Na początku rośliny nie wyglądają może imponująco, bo musi minąć trochę czasu zanim ich korzenie dotrą do najbardziej wartościowych składników mineralnych, ale kiedy już to zrobią, dają znakomite plony. Gleba, która nie jest traktowana pługiem zachowuje większą żywotność, wymaga więc mniej pracy oraz mniej wydatków, choćby na paliwo - tłumaczy prezes ilustrując wykład rysunkiem wykonanym na piasku. - Dodatkowo w Karolewie stosuje się dużo nawozów naturalnych, za to mało mineralnych.

- A co z chwastami - pytam, bo jakoś ich na okolicznych polach nie widziałam, a same przecież nie znikają. - Herbicydy - odpowiada Henryk Ordanik. - Stosujemy je jednak inaczej niż wszyscy. Co roku, ale w mniejszych dawkach, bo w systemie bezorkowym chwasty, zwłaszcza perz, nie wytwarzają tak głębokich systemów korzeniowych. Korzystamy także z profesjonalnego doradztwa agrotechnicznego.
Poza rzepakiem i zbożami ozimymi w Karolewie uprawia się jeszcze buraki cukrowe oraz kukurydzę, po których wysiewany jest poplon - mieszanka roślin strączkowych z dodatkiem owsa i facelii, którą uwielbiają pszczoły. - Dzięki temu nasze pola niemal przez cały rok są zielone - zaznacza Henryk Ordanik. - To z kolei pomaga przetrwać drobnej zwierzynie.

Kuropatwie się nie przeszkadza
Staram się podejść jak najbliżej, ostrożnie stawiając stopy pomiędzy pokrzywami, nagle pod nogi podbiega mi niewielki, ale wyjątkowo zadziorny, upierzony jegomość, który próbuje brać się do dziobania moich spodni. Po czym znika tak szybko, jak się pojawił. Wojownik z małym, żółtym dzióbkiem to samiec kuropatwy, jeden z kilku mieszkających w ostoi należącej do gospodarstwa w Karolewie. Na pięciu hektarach żyją zające, kuropatwy i jeden biały królik. Tutaj, podobnie jak w przypadku żubroni nie chodzi o pieniądze, ale o przyrodę. Drobna zwierzyna w okolicy, tak samo zresztą jak w całej Wielkopolsce wyginęła niemal doszczętnie. - Chcemy ją przywrócić naturze, choć zdajemy sobie sprawę, że to praca na lata - zaznacza Henryk Ordanik.

Dorosłe zające mieszkają w klatkach, ale ich potomstwo przez niewielkie otwory w tylnych ścianach krótko po urodzeniu może w najlepsze buszować po ostoi. Młode wracają do mamy tylko po zmroku, żeby się najeść. Dzięki temu wiodą życie zbliżone do tego na wolności i kiedy opuszczają ostoję, mają większe szanse na przetrwanie. Podobnie jest z kuropatwami. Dorosłe potrzebują jednak dużo spokoju, dlatego do woliery, po której przechadzają się przyszli ptasi rodzice nawet się nie zbliżamy. - Młode kuropatwy biegać będą po ostoi, a jeśli wyjdą poza ogrodzenie, to na własne ryzyko. Hodowlę prowadzimy od dziesięciu lat. W tym czasie liczba zajęcy w okolicy wzrosła, mamy ich tu znacznie więcej, niż w innych rejonach. Z kuropatwami także jest lepiej, kiedy zaczynaliśmy na wolności było tylko jedno, kilkunastoosobowe stadko, właściwie skazane na wymarcie, dziś jest kilkadziesiąt ptaków - mówi prezes. - Wie pani, ja właściwie bardziej niż rolnikiem, jestem przyrodnikiem.

Przekonuję się o tym kilkanaście minut później, gdy zatrzymujemy się przy polach jednej ze spółek. Po jednej i po drugiej stronie horyzontu czernieją lasy. Pomiędzy nimi są pola, droga i szeroki pas młodych drzew, który niczym wstążka łączy obydwa lasy. - Zadrzewienia śródpolne - rzuca Henryk Ordanik. - Posadzone jednak tak, by dzięki nim zwierzyna mogła swobodnie przemieszczać się pomiędzy lasami. W tym roku będziemy uzupełniać nasadzenia. Nie zrobimy tego tylko nad rowami, bo tam drzewa niszczą nam bobry. Dwadzieścia lat temu posadziliśmy drzewa nad wodą, bo ich korzenie ograniczają przedostawanie się do niej nawozów z pól, dziś niewiele z nich jednak zostało.

Samochód podskakuje na wąskiej, wyboistej, choć asfaltowej drodze. Po obu jej stronach rosną krzewy i drzewa. O tej porze roku, pokryte białymi kwiatami wyglądają wyjątkowo pięknie. - Pracujemy właśnie nad ekologicznym wykorzystaniem przydroży - uśmiecham się w myślach do siebie, chyba pierwszy raz spotykam człowieka, który nie chce wycinać w pień wszystkiego, co rośnie na poboczach i nie jest trawą. - Współpracujemy przy tym z zakładem Polskiej Akademii Nauk w Turwi oraz samorządem Borku Wielkopolskiego. Mamy sto kilometrów gminnych dróg, niektóre prawie nie są uczęszczane. Właśnie przy nich będziemy się starali zachować krzewy i drzewa. Założenie jest takie, że wykaszamy to, co rośnie przed rowem, resztę zostawiamy. W niektórych przypadkach trzeba też będzie nieco prześwietlić krzewy, bo jeśli jest ich za dużo, światło słoneczne nie dociera do ziemi i owady nie mają dogodnych warunków do życia - tłumaczy Henryk Ordanik.

Szef karolewskiego gospodarstwa, wraz z kolegami-przyrodnikami założył kilka lat temu Wielkopolskie Stowarzyszenie Przyrodnicze "Borek". - Borek to od małego lasu, a nie nazwy gminy - wyjaśnia. Stowarzyszenie angażuje nauczycieli, którzy przyrodniczą wiedzę przekazują najmłodszym. Są konkursy, na przykład na fotografowanie przez cały rok wybranego przez siebie drzewa. Myśliwi prowadzą program redukcji lisów, największych wrogów drobnej zwierzyny, a przyrodnicy - akcję "drzewo dla każdego", która polega na rozdawaniu drzewek wszystkim chętnym, pod warunkiem, że będą o nie dbać. - Chciałbym, by dzisiejsze młode pokolenie, kiedy zobaczy koło swojego domu kuropatwę, wolało ją obserwować, niż zamienić na niedzielny rosół - podkreśla Henryk Ordanik.

Krowy muszą być szczęśliwe
Karolew to także hodowla krów mlecznych, w której specjalizuje się część spółek. - Mamy siedemset sztuk krów i tyle samo młodzieży - wylicza Henryk Ordanik. - U nas zwierzęta nie stoją cały rok w oborze, choć oznacza to mniej mleka, wolę jednak, by były szczęśliwe i zrelaksowane. Karolewskie krowy mają do dyspozycji 150 hektarów pastwisk, na których spędzają przynajmniej miesiąc. Na zieloną trawkę trafiają dorosłe sztuki krótko przed porodem, bo wtedy i tak nie dają mleka, a urlop od stania w oborze świetnie im robi. Na pastwiska wychodzi również młodzież. Jałówki spędzają tam czas od wiosny do jesieni.

Spotkanie kończy się herbatką w karolewskim pałacu. Tutaj mieści się biuro gospodarstwa. My siadamy w pięknie urządzonej bibliotece. - Pana przyrodnicze zainteresowania mają wpływ na sposób prowadzenia gospodarstwa - bardziej stwierdzam, niż pytam. - Oczywiście, ogromny - pada odpowiedź. - Musimy nauczyć się współżyć z przyrodą bez szkody dla niej, bo inaczej nasze wnuki nie będą mogły cieszyć się jej pięknem tak, jak my. Warto powrócić do dawnego sposobu myślenia, który nakazywał szacunek dla życia i przyrody. Wychowałem się na wsi. Kiedy jako dziecko chodziłem z dziadkiem na łąkę, miałem surowo przykazane, że nie wolno mi zbliżać się do gniazda kuropatwy. Dziadek nie kosił też w tym miejscu trawy, żeby nie niepokoić ptaka.

 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski