Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za sprawą Karoliny Steven Wilson pokazuje światu Poznań

Sebastian Gabryel
Karolina Grzybowska i poznańskie blokowiska
Karolina Grzybowska i poznańskie blokowiska Lasse Hoile
Poznań to miasto duże, ale bardzo szybko można tu znaleźć swoje fyrtle. Kiedy pomieszka się w nim parę lat, to staje się miasteczkiem, o którym myśli się z sympatią - mówi Karolina Grzybowska, główna bohaterka i menedżerka multimedialnego projektu albumu Stevena Wilsona.

Jak doszło do Pani współpracy ze Stevenem Wilsonem? Zapewne wiąże się z tym ciekawa historia...
To faktycznie ciekawa historia, w zasadzie dzieło szczęśliwego przypadku. Wszystko zaczęło się od pewnego wieczoru, kiedy słuchałam jednego z moich ulubionych jego utworów - „Harmony Korine”. Autorem teledysku do piosenki jest Lasse Hoile - duński fotograf i filmowiec, współpracujący ze Stevenem od wielu lat. Drążyłam internetowe zasoby, oglądając wszystko, co kiedykolwiek stworzył, a co można znaleźć online. Zaprowadziło mnie to na jego prywatny profil na serwisie społecznościowym Instagram. Zaczęłam go „obserwować”, a za jakiś czas zauważyłam, że Lasse zrewanżował się tym samym. Powiedziałam sobie, że przecież nie mam nic do stracenia i napisałam krótką wiadomość, że jeżeli kiedykolwiek poszukiwałby modelki do któregoś ze swoich projektów, to jestem bardzo chętna do takiej współpracy. Po paru dniach dowiedziałam się, że w zasadzie to tak, jest taka potrzeba - wspólnie ze znajomym muzykiem opracowuje koncepcję graficzną na potrzeby nowego albumu. Tak się składa, że ja pasuję. Byłam całkiem pewna, kim jest ów znajomy muzyk... Nie było żadnego castingu, pojawiłam się w projekcie niczym „deus ex machina” i z marszu zostałam przez Stevena zaakceptowana.

Jak przebiegała praca nad filmami i fotografiami towarzyszącymi płycie i trasie koncertowej Stevena Wilsona? Obejrzeliśmy je, podobnie jak fani w wielu krajach w niedzielę w Sali Ziemi, podczas koncertu Wilsona.
Praca zaczęła się w sierpniu 2014 roku, kiedy Lasse Hoile przyleciał do Polski na dwa tygodnie. Wtedy powstały wszystkie fotografie na okładkę oraz wnętrze albumu. Przemierzyliśmy sporą część Poznania wiele razy, szukając odpowiednich kadrów do naszej historii. Wtedy w ekipie pojawił się również fotograf z Poznania Krzysztof Czechowski. Początkowo miał wziąć udział tylko w zdjęciach jako model - mój „niekochany chłopak”. Kiedy jednak Lasse zapoznał się z jego portfolio, uznał że może resztę projektu zostawić w naszych rękach i już zdalnie nadzorować to, co my sami stworzymy na miejscu. Także wszystkie filmy, które powstały do oprawy koncertów, nakręcone zostały przez nas dwoje. Tworzenie filmów zajęło nam dwa tygodnie. Na sam koniec, tuż przed premierą albumu, dołączył do nas Youssef Nassar - fotograf i filmowiec z Libanu, który nakręcił ostatni materiał do utworu „Happy Returns”.

Miała Pani wpływ na proces powstania tego multimedialnego projektu? Jest Pani nie tylko jego główną bohaterką, ale również menedżerką produkcji.
Owszem, miałam spory wpływ na każdym etapie pracy. Głównie dlatego, że obracając się wokół wcześniej ustalonego „rdzenia” projektu, mogliśmy szeroko improwizować. Każdy dzień zdjęciowy miał swój plan, również geograficzny - jak będziemy się przemieszczać po Poznaniu. Jednak w ramach tego planu każde ujęcie było już ustalane i omawiane na miejscu. Wiele z nich „urodziło” się przypadkiem, bo dużo ludzi, bo fajne światło, bo ładna symetria... Moje pomysły były równe pomysłom każdego innego członka ekipy i efekt końcowy to naprawdę nasze wspólne dzieło. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym, czy to wyzwanie. To wszystko po prostu się stało.
Podejrzewam, że Steven Wilson to artysta wymagający nie tylko od siebie, ale i od swoich współpracowników. Pani była jedną z nich. Czy to facet, który lubi czasem „dać w kość”?
Steven Wilson jest bardzo wymagający, to prawda. Jednakże w naszym przypadku koncepcja ustalona była dużo wcześniej, i tak szczegółowo, że wszyscy wiedzieliśmy dokładnie, o jaki efekt końcowy chodzi. Byłam wręcz zaskoczona reakcjami Stevena po każdej kolejnej porcji dostarczonego mu materiału. Większość była akceptowana z automatu, zazwyczaj z jedną uwagą - „więcej bloków i więcej papierosów”. (śmiech)

Czy ze współpracą wiążą się jakieś sympatyczne anegdoty?
Owszem, było parę ciekawych sytuacji. Moja postać była nałogową palaczką. Ja, która rzuciłam palenie parę lat przed projektem, siłą rzeczy musiałam na jakiś czas wrócić do papierosów. Odbiłam sobie tę przerwę z nawiązką. Najtrudniej było podczas kręcenia materiału do utworu „Happy Returns” - dwa bardzo intensywne dni zdjęć. Podczas pierwszego - filmowanie scen biegania po Cytadeli oraz palenia. Biegaj, zapal, pobiegaj, zapal, teraz biegnij... Podczas drugiego - 12 godzin zdjęć w mieszkaniu. Pisanie listów, przeglądanie zdjęć i palenie, palenie, palenie. Ostro tego dnia przedawkowałam nikotynę, czułam się fatalnie, chora i toksyczna. Ale zdjęcia wyszły świetnie. (śmiech) Ciepło również wspominam gorliwie wykonujących swą pracę panów ochroniarzy. Zawsze byli czujni, niezależnie od tego, czy fotografowaliśmy centrum handlowe, czy zwykły parking przy ulicy. Można by wysnuć wniosek, że Poznań pełen jest obiektów o charakterze strategicznym. Mieliśmy na to pewną metodę, aż dziwne jak skuteczną. Wystarczyło rozmawiać po angielsku, by problem po chwili przestał być problemem... Bywało wesoło.

Można powiedzieć, że album „Hand. Cannot. Erase.” zapowiadany był jako opowieść o samotności „małego” człowieka w wielkim mieście. Jaka jest w rzeczywistości koncepcja tej płyty?
Płyta „Hand. Cannot. Erase.” opowiada historię młodej kobiety, która wskutek zakrętów życiowych straciła kontakt z rodziną. Miłość, która pojawia się na chwilę w jej życiu, szybko się kończy, wskutek jej świadomie podjętej decyzji. Takim sposobem bohaterka mieszka sama. W blokowisku, z kotem. Jej telefon milczy, a ona dużo maluje, co ją uspokaja. Uspokajają ją też alkohol i papierosy, których w opowieści jest całe mnóstwo. Aby zagłuszyć nieco samotność, bohaterka „podgląda” życie innych ludzi poprzez internet i samotne przemierzanie miasta. Kolekcjonuje też prasowe wycinki traktujące o zaginionych ludziach. Bohaterka czuje jakąś obecność, z czasem coraz mocniej.

Na fotografiach oraz filmach symbolizują ją światła na niebie. Te światła to symbol końca jej historii - gdy wreszcie pojawiają się w pełnej okazałości, ona znika, a w mieście nieprzerwanie pulsuje życie. To nie śmierć, ale niedopowiedziane, celowo niejednoznaczne zakończenie jej samotnego życia. Jednak koncepcja albumu staje się w pełni zrozumiała dopiero pokontakcie ze wszystkimi mediami, w które została „ubrana”. Przed premierą płyty, w sieci pojawił się „mój” - bohaterki - blog handcannoterase.com, na którym pojawiały się „moje” wpisy. Fani śledzący bloga czekali więc na płytę, która muzycznie opowie to, co o postaci już przeczytali. Te piosenki to często historia w historii - jak np. utwór „Routine”, który opowiada o kobiecie, której dotyczy jeden ze wspomnianych kolekcjonowanych wycinków gazetowych...
No właśnie, jaka historia wiąże się z osobą Joyce Carol Vincent?
To wstrząsająca historia, która w zasadzie jest „matką” „Hand. Cannot. Erase.”. Dziewczyna z Londynu, która z własnej woli całkowicie odsunęła się od rodziny i znajomych, parę lat temu trafiła na nagłówki tamtejszych gazet. Mieszkała sama, chorowała na astmę i właśnie z powodu komplikacji astmatycznych niespodziewanie umarła. Nie utrzymywała z nikim kontaktów, więc odnaleziono ją w jej mieszkaniu dopiero po trzech latach. Mieszkanie oraz rachunki opłacały się same, poprzez stałe zlecenie z renty, więc nikt nigdy nie miał powodu, by zapukać do tych drzwi. Sąsiedzi przyznawali później, że czuli „nieprzyjemny zapach”, jednak nikt niczego nie zgłosił. Kiedy ją odnaleziono, leżała na kanapie, otoczona prezentami gwiazdkowymi - musiała więc planować kontakt z rodziną. Telewizor wciąż był włączony, a pod drzwiami piętrzył się stos poczty. Była to głośna historia, ruszył program „Did you know Joyce Carol Vincent?”, w którym poszukiwano osób, które ją znały, by wyjaśnić, jak coś takiego mogło się w ogóle stać. Poszukiwania poskutkowały quasi-fabularnym filmem „Dreams of a Life”. Ten właśnie film obejrzał Steven Wilson i zainspirował go do stworzenia płyty o samotności tak wielkiej, że w wielkim mieście można spokojnie po prostu zniknąć...

Dlaczego akurat Poznań został tym „wielkim miastem”?
Przede wszystkim potrzebne były nam bloki, wielka płyta. Poznań ma wszelkie potrzebne lokalizacje. Ja go dobrze znam, co znacznie ułatwia sprawę, znam lokalny rynek fotograficzny, wiem, co i gdzie wypożyczyć lub pożyczyć. Logistyka, budżet, ale przede wszystkim fakt, że Poznań miał w sobie wszystko, czego potrzebowaliśmy.

Jaką „duszę” ma Pani zdaniem to miasto? Co jest w nim magicznego, wyjątkowego?
Według mnie siła Poznania tkwi w jego... kameralności. Wiem, że nie każdy poznaniak przytaknie, ale dla mnie to właśnie jest bardzo ujmujące. Poznań to miasto duże, ale bardzo szybko można tu znaleźć swoje kąciki, swoje fyrtle, które oswaja się „piorunem”. Nie jest molochem, który ciężko ogarnąć nawet myślą. Kiedy pomieszka się w nim parę lat, szybko staje się dużym miasteczkiem, o którym myśli się z sympatią. Muszę powiedzieć, że podczas naszego projektu odkryłam Poznań na nowo. Widoki, które widywałam przez wiele lat, mijając je w drodze do pracy, spowszedniałe i niemal przezroczyste, znów nabrały konturów. Poszukiwanie dobrych kadrów, przemierzanie Poznania we wszystkich kierunkach, fotografowanie i filmowanie - w różnym świetle, pogodzie, o różnych porach dnia, nocy, a nawet roku - to wszystko niesamowicie odświeżyło moje spojrzenie. Poznań to naprawdę piękne miasto, pełne ciekawej architektury, historii, ale i dynamiki i nowoczesności. Nawet niektóre koszmarki na dobrych fotografiach nagle stają się surrealistycznie fascynujące. Cieszy mnie to bardzo, po tym projekcie z przyjemnością oglądam Poznań, kiedy w nim jestem.

Czy według Pani wielkie miasto, właśnie takie jak Poznań, to dla człowieka bardziej „szansa” czy „zagrożenie”? Czy Pani zdaniem miasto w pewnym sensie „oducza” człowieka empatii?
Wielkie miasto jest jednym i drugim. Na jednym stole oferuje bardzo wiele - rozrywkę, sztukę, naturę i architekturę, ciemne zaułki i parki, możliwości rozwoju, możliwość wtopienia się w tłum, anonimowość, szansę, by zaistnieć... Wszystko zależy od konsumenta i wyboru, jakiego dokonuje przy tym stole. W kontekście płyty, o której mówimy - na pewno dużo łatwiej jest się schować przed światem. Z drugiej jednak strony, obserwujemy rosnącą tendencję do budowania małych, lokalnych, dzielnicowych subspołeczności.
Czy mieszkańcy dużych miast są skazani na „samotność w tłumie”? Jak Pani zdaniem odnaleźć się w tej „wielkomiejskiej gonitwie”?
W pewnym sensie każdy z nas jest odrobinkę samotny, w każdym mieście, wielkim czy małym. Jesteśmy atomami tworzącymi wielką lub mniejszą substancję. Jak w wierszu Johna Donne - żaden człowiek nie jest samotną wyspą, jesteśmy kontynentem. Uważam, że tak jak każdy dobry związek wymaga pewnych poświęceń i pielęgnacji, tak i nasze relacje z ludźmi wokół nas nie są „perpetuum mobile”. Jeśli nie będziemy zabiegać o naszych bliskich i przyjaciół, kontaktować się z nimi, spotykać, budować naszych relacji, w pewnej chwili może się okazać, że wszyscy są bardzo daleko.

Jak wspomina Pani koncert w Royal Albert Hall w Londynie?
To było niezapomniane wydarzenie, coś co zdarza się raz w życiu. Royal Albert Hall to legenda, jedna z najbardziej prestiżowych scen świata już od czasów wiktoriańskich. Każdy liczący się na świecie artysta chce tam wystąpić. Stało się - rozpoczęłam swoją obecnością pierwszy z dwóch koncertów Stevena w tym miejscu, 27 września 2015 roku. Był to swego rodzaju performance - ja, jako moja bohaterka, siedziałam na scenie przy biurku i rysowałam. Bez zwracania uwagi na cokolwiek i kogokolwiek, jakbym była w tym swoim samotnym pokoiku, w samotnym mieszkaniu, w wielkim bloku. Trwało to godzinę. Słyszałam w tym czasie schodzącą się publiczność, rozmowy o mnie, ludzie mnie rozpoznawali jako postać z okładki, zaskoczeni. Minęło jak pięć minut. Kiedy wstałam od biurka, założyłam płaszcz, narzuciłam plecak i zeszłam ze sceny - w tej samej chwili pojawiłam się na ekranie, a zespół rozpoczął koncert.

Jakie projekty stoją teraz przed Panią? Na czym zamierza się Pani skupić w ciągu najbliższego roku?
Jestem w trakcie pracy nad dwoma teledyskami dla kolejnych artystów związanych z nurtem tzw. prog-rocka. Dwaj kompletnie różni artyści, zupełnie odmienne koncepcje, ale i w nich będzie można odnaleźć poznańskie smaczki i znane miejsca. Obydwa będą miały swoją premierę w najbliższych miesiącach. A poza tym w planach mam jak zwykle - spokojną pracę w rodzinnej firmie w małym miasteczku, a w wolnych chwilach i na potrzeby zawodowe wpadać będę jak najczęściej do Poznania, który jest dla mnie drugim domem.

Karolina „Carrie” Grzybowska
- fotomodelka i współprowadząca rodzinną firmę B Point. Główna bohaterka i menedżerka produkcji multimedialnego projektu nowej płyty Stevena Wilsona pt. „Hand. Cannot. Erase.”. Z zamiłowania podróżniczka, bibliofil, fascynatka historii i miłośniczka muzyki na żywo.

Steven Wilson
- brytyjski muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista i producent muzyczny. W minioną niedzielę występował w Sali Ziemi w Poznaniu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski