18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Anioł śmierci" - tak nazywano pielęgniarza z poznańskiego szpitala

Krzysztof M. Kaźmierczak
Maciej D. na zdjęciu wykonanym po jego zatrzymaniu przez policję
Maciej D. na zdjęciu wykonanym po jego zatrzymaniu przez policję Krzysztof M. Kaźmierczak
Pielęgniarz z poznańskiego szpitala został skazany za jedno zabójstwo i dwa gwałty, ale akta, do których dotarliśmy dowodzą, że mógł popełnić znacznie więcej zbrodni - pisze Krzysztof M. Kaźmierczak.

Boję się go. Mówią, że właśnie wypuścili go z więzienia. On jest mściwy i zdolny do wszystkiego. Czytał akta i dobrze wie, kto i co na jego temat zeznawał. I potrafi zabić tak, by nie było żadnego śladu. Zróbcie coś, żeby to się nie powtórzyło! - usłyszałem od osoby, która była przesłuchiwana w śledztwie dotyczącym jednej z najbardziej wstrząsających zbrodni lat 90. Telefon był reakcją na mój artykuł przypominający historię zbrodni, do jakiej doszło 20 lat temu w Szpitalu Wojewódzkim przy ul. Lutyckiej w Poznaniu.

Do dzisiaj pamiętam pewny siebie, na wpół kpiący wyraz twarzy człowieka, który na oczach koleżanek pielęgniarek zamordował zgwałconą kilka minut wcześniej, bezbronną pacjentkę. Ale dopiero teraz, podwpływem telefonu zdenerwowanej kobiety, poznałem ponure szczegóły sprawy, która mogłaby być kanwą mrożącego krew w żyłach horroru.

Zabita w obecności pielęgniarek
30-letni Maciej D. pełnił w nocy z 21 na 22 lipca 1993 roku dyżur na oddziale intensywnej opieki medycznej. Nad ranem jedna z pielęgniarek przechodząc obok sali, w której leżała nieprzytomna 70-letnia Mirosław W. zauważyła w półmroku, że ktoś jest pochylony nad jej łóżkiem. Po chwili zorientowała się, że jest świadkiem gwałtu popełnianego przez pielęgniarza. Zszokowana pobiegła po koleżankę. Ona także rozpoznała Macieja D. Kiedy poszły zawiadomić przełożonych aparatura, do której była podłączona chora zaczęła sygnalizować pogorszenie jej stanu zdrowia.

Gdy dotarły do sali mężczyzny już nie było, ale wrócił i wspólnie z pielęgniarkami zajął się chorą. Jedna z kobiet zauważyła, że D. podał W. zastrzyk chlorku potasu, który nie był zlecony przez lekarza. Po nim stan kobiety jeszcze bardziej się pogorszył. Mimo reanimacji pacjentka zmarła. To, że została zamordowana wyszło na jaw tylko dzięki pielęgniarkom, które widziały gwałt. Jedna z nich schowała strzykawkę, której użył Maciej D. a druga po zgonie chorej pobrała jej krew i zaniosła do laboratorium. Badanie wykazało wysoki poziom potasu, który w dużym stężeniu jest śmiertelną trucizną.

Dowodem obciążającym pielęgniarza były ślady jego nasienia w łóżku chorej. Sprawę prowadził jeden z najlepszych poznańskich śledczych, nieżyjący już Andrzej Laskowski.

Od początku postępowania pojawiały się podejrzenia, że W. nie była jedyną ofiarą pielęgniarza. Okazało się, że chociaż przełożeni cenili jego fachowość to pielęgniarki bały się go ze względu na agresywne zachowania. W szpitalu mówiono o nim "Anioł śmierci" ze względu na częstsze zgony na jego dyżurach.

Traciła głos na widok pielęgniarza
Pół roku po wszczęciu śledztwa prokurator otrzymał list od matki 17-letniej Marty, która zmarła przy Lutyckiej rok przed zabójstwem, na którym przyłapano Macieja D. Kobieta chciała, by ją przesłuchano.

Marta była przez ponad dwa miesiące leczona z obrażeń, jakich doznała w wypadku samochodowym. Jej matka szczegółowo opisała przebieg odwiedzin dwa dni przed śmiercią córki. Podczas wizyty cały czas obserwował ich pielęgniarz, który zajmował się Martą. Patrzył przez okno nawet wtedy, gdy wyszły na spacer do szpitalnego parku.

Po powrocie na oddział matka rozebrała córkę i położyła na łóżko. "W tym czasie wszedł na salę pielęgniarz i stanął za mną. Zauważyłam w tym momencie przerażenie w oczach córki, cały czas na niego patrzyła" - zeznała kobieta. Opowiedziała, że także ponowne wejście pielęgniarza do sali wzbudziło w dziewczynie taki strach, że nie potrafiła mówić i tylko gestami wskazywała na krocze. Matka Marty dopiero później skojarzyła, że córka mogła w ten sposób dawać jej do zrozumienia, że została zgwałcona. Kiedy kobiecie pokazano policyjne zdjęcia poglądowe wśród kilku mężczyzn wskazała Macieja D. jako pielęgniarza, którego tak bała się jej córka.

Stan zdrowia nastolatki poprawiał się, miała być przewieziona do szpitala ortopedycznego. Nieoczekiwanie po odwiedzinach straciła przytomność. Stwierdzono u niej niedotlenienie mózgu, którego przyczyn nie potrafiono wytłumaczyć. Lekarka powiedziała matce, że to trzeci taki przypadek w ostatnim czasie. Marta zmarła nie odzyskawszy przytomności.

Co zaskakujące, prokurator nie podjął w śledztwie wątku śmierci 17-latki. Dlaczego? Być może zdecydowała o tym opinia biegłych, którzy przeanalizowali kilkanaście przypadków podejrzanych zgonów kobiet leczonych na oddziale, na którym pracował D. Ustalenia ekspertów były skrajnie pesymistyczne: już w kilka godzin po śmierci nie da się stwierdzić, czy nastąpiła ona w wyniku podania chlorku potasu. Przyczyną tego jest naturalny wzrost potasu w rozkładających się tkankach. Na dodatek w większości przypadków nie wykonywano w szpitalu sekcji zwłok zmarłych pacjentek, co utrudniało weryfikację powodów ich zgonów.

Koniecznie chciała coś przekazać
Także od listu rodziców zaczęło się zainteresowanie prokuratury śmiercią 15-letniej Iwony, przewiezionej na Lutycką po potrąceniu przez samochód. Podejrzewali oni, że córka nie zmarła z powodów naturalnych.

Podobnie jak w przypadku Marty, stan zdrowia dziewczyny mimo poprawy i dobrych rokowań zaczął gwałtownie się pogarszać. "Iwona starała się mówić, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Chciała nam coś napisać, ale długopis wyleciał jej z ręki. Widać było, że koniecznie chciała nam coś przekazać" - relacjonowała matka. Piętnastolatka wkrótce zmarła. Dopiero po jej śmierci rodzice dowiedzieli się, że powiedziała pielęgniarkom o zgwałceniu przez Macieja D.

Tym razem śledczy miał coś więcej niż tylko relację rodziny. Pielęgniarki zgodnie zeznały, że Iwona mówiła im o gwałcie i z tego powodu interweniowały u przełożonych (ci jednak uznali, że dziewczyna miała przewidzenia związane z urazem głowy) .

Ponadto wykonana przez biegłych analiza dokumentacji leczenia nastolatki i badanie jej ekshumowanych zwłok dowiodły, że przyczyną zgonu nie były wcale urazy doznane w wypadku, a faktycznego powodu śmierci nie można ustalić.

Nie było wprawdzie rozstrzygających dowodów na zabójstwo Iwony, ale nie brakowało podstaw do tego, by oskarżyć pielęgniarza o gwałt. Prokuratur Laskowski był na to zdecydowany, ale sprawę zgwałcenia piętnastolatki umorzył. Nie miał innego wyjścia, gdyż rodzice Iwony odmówili złożenia wniosku o ściganie sprawcy gwałtu tłumacząc, że wystarczająco dużo wycierpieli z powodu śmierci dziecka i już "nie chcą wracać do tego bardzo przykrego zdarzenia".

Kobiety bały się zeznawać
Ostatecznie "Anioła śmierci" oskarżono o zabójstwo oraz dwa czyny nierządne: gwałt na zamordowanej potem Mirosławie W. oraz próbę wykorzystania pacjentki, która miała zabandażowaną głowę, lecz zdjęła opatrunki , gdy zaczęła być molestowana przez pielęgniarza.

Poszlak, zeznań i sygnałów dotyczących seksualnych zapędów D. było więcej. Tyle że kobiety obawiały się zeznawać.

Jedna z pacjentek opisała jak pielęgniarz Maciej próbował ją wykorzystać. "Stał i dyszał, kazał mi być cicho. Cały czas myślałam, że to był zły sen" - napisała kobieta, zastrzegając "nie podaję nazwiska, bo nie chcę mieć kłopotów". Inna pacjentka zeznała, że pielęgniarz przychodził do niej w nocy, głaskał i nakłaniał by spała, a kiedy usypiała brał jej rękę i dotykał nią siebie.

Maciej D. nie przyznał się do żadnego przestępstwa. Twierdził, że chlorek potasu pomylił z solą fizjologiczną. Takie wyjaśnienia uznano za niewiarygodne, gdyż oba specyfiki znacząco różniły się ampułkami oraz pudełkami i były przechowywane w różnych, odległych od siebie miejscach. Podczas prowadzonego (ze względu na drastyczne okoliczności ) częściowo niejawnie procesu, pielęgniarz odmawiał składania wyjaśnień.

30 listopada 1994 roku sąd skazał "Anioła śmierci" na 25 lat więzienia. Uznał, że D. działał ze szczególną premedytacją, a motywem zabicia przez niego pacjentki była obawa przed ujawnieniem przez nią gwałtu. "Sposób popełnienia przestępstwa wskazuje na daleko posuniętą demoralizację" - uzasadniali swój werdykt sędziowie. Apelacja i kasacja pielęgniarza zostały odrzucone.

Teraz czas na ponury - jak cała ta historia - swoistego rodzaju happy end. Osoby zeznające w śledztwie i świadkowie na procesie mordercy w pielęgniarskim kitlu mogą już spać spokojnie. Nie grozi im nic z jego strony. Wbrew krążącym plotkom odsiadujący wyrok Maciej D. nie został przedterminowo wypuszczony na wolność. I nigdy zwolniony nie będzie. Zmarł przed dwoma laty podczas odbywania kary w więzieniu w Rawiczu. Niestety, wraz z jego zgonem utracona została szansa na wyjaśnienie, ile było w rzeczywistości ofiar szpitalnego "Anioła śmierci".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski