Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grzegorz Ganowicz. W młodości "niegrzeczny" chłopiec

Bogna Kisiel
Grzegorz Ganowicz: Czuję się poznaniakiem
Grzegorz Ganowicz: Czuję się poznaniakiem Grzegorz Dembiński
13 grudnia dwukrotnie odcisnął piętno na jego życiu. Trzymał drabinę, by Maciej Frankiewicz nie spadł. Wywoływał duchy. Oblał filozofię marksistowską. Kto? Grzegorz Ganowicz od 10 lat przewodniczący Rady Miasta Poznania.

Jak przychodzi 13 grudnia, to jego myśli koncentrują się na roku 1981, na tym co wtedy się wydarzyło, niż na 13 grudnia 2005 r. kiedy to po raz pierwszy został wybrany przewodniczącym Rady Miasta. Grzegorz Ganowicz pełni tę funkcję nieprzerwanie od 10 lat. Dzień wyboru pamięta dokładnie. Po wyborach parlamentarnych Przemysław Alexandrowicz, dotychczasowy przewodniczący rady został senatorem.

– Trwały negocjacje, kto obejmie pod nim funkcję. Padło na mnie – wspomina G. Ganowicz.

We wtorek, 13 grudnia 2015 r. G. Ganowicz został przewodniczącym Rady Miasta. Wybór nastąpił przed południem, a obrady trwały dalej. Do rozstrzygnięcia pozostało kto będzie tego dnia reprezentował radę w uroczystościach związanych z obchodami stanu wojennego. Postanowiono, że weźmie w nich udział wiceprzewodnicząca Lidia Dudziak. Przedstawicielem prezydenta był jego zastępca – Maciej Frankiewicz.

– Po zakończeniu uroczystości Maciej wrócił na sesję i mówi „Byłem pod pomnikiem. Masz kompetencje, możesz być przewodniczącym, bo byłeś jednocześnie i tu, i tam” – opowiada G. Ganowicz. – Okazało się, że organizatorzy witając przybyłych na uroczystość gości, wymienili także moje nazwisko.

Jaki jeszcze numer mi wytniesz
G. Ganowicz podkreśla jednak, że 13 grudnia zawsze kojarzy mu się z dramatycznymi wydarzeniami 1981 r. Ta data tkwi gdzieś głęboko w sercu. Tej nocy brał udział w strajki na Politechnice Poznańskiej.

– Przyjechał do nas Leszek Wójtowicz. Koncert zakończył się nad ranem, piosenką „Moja litania”, która rozpoczynała się słowami „Jaki jeszcze numer mi wytniesz...”. Pamiętam je dokładnie – podkreśla G. Ganowicz. – O godzinie 6 rano ktoś mnie obudził, mówiąc, że jest wystąpienie Jaruzelskiego, że coś się dzieje.

Po latach, gdy pan Grzegorz poznał swoją żonę Marysię, okazało się, że ona również tego samego dnia, ale kilka godzin wcześniej usłyszała słowa tej piosenki. Była na koncercie w „Eskulapie”, gdzie wystąpił L. Wójtowicz.

– Po koncercie wróciła do domu, a nad ranem pojawili się smutni panowie – mówi G. Ganowicz.
Pogrom partii programem narodu

W 1980 r. G. Ganowicz razem z kolegami zakładał Niezależne Zrzeszenie Studentów na Politechnice Poznańskiej. Po wprowadzeniu stanu wojennego działał w środowisku związanym z podziemnym pismem „Obserwator Wielkopolski”. Pytany o tamte czasy, niechętnie opowiada, jakby się obawiał, że zostanie posądzony o afiszowanie się przeszłością bohatera, walczącego z komuną.

– Byłem studentem, angażowałem się w NZS, a tata Ryszard w „Solidarność”. Rozmawialiśmy na ten temat – przyznaje G. Ganowicz. – W stanie wojennym dużo wiedzieliśmy o sobie nawzajem dużo, ale ze względów na bezpieczeństwo nie informowaliśmy siebie o wszystkim. Myślę, że rodzice wtedy wiedzieli, jakimi zajmuję się sprawami, o związanym z nimi ryzyku, ale niczego mi nie zakazywali.

Po ogłoszeniu stanu wojennego Ryszard Ganowicz został internowany. – Odwiedzaliśmy tatę w Gembarzewie i Ostrowie Wlkp., a kilka lat później sytuacja się odwróciła i mnie odwiedzano – uśmiecha się G. Ganowicz, który za działalność opozycyjną został aresztowany w grudniu 1984 r. – Bywało tak, że w celi było nas dwóch, a zdarzało się, że 16. To byli różni ludzie – sprawcy rozbojów, napaści, zatrzymani za włóczęgostwo czy alimenty. Siedziałem w areszcie na Młyńskiej, a później przez parę dni w zakładzie karnym w Łęczycy skąd nas zwolnili. Zostałem skazany na 15 miesięcy. W sumie odsiedziałem prawie pół roku.

G. Ganowicz wrócił do pracy na Politechnice Poznańskiej. Twierdzi, że przyjęto go życzliwie. Nie wszystkim jednak podobało się, że tutaj pracuje. Były naciski na władze uczelni w tej sprawie. Skończyły się „zesłaniem” w ramach stażu zawodowego na budowę w Obornikach. Jeździł tam przez pół roku.

G. Ganowicz to dzisiaj stateczny, wyważony mężczyzna w średnim wieku. Trudno sobie wyobrazić, by nawet w młodości miał jakieś „grzechy” na sumieniu. A przecież i jemu zdarzało się zbierać pały na początku liceum.

– Pamiętam jedną z pierwszych lekcji z logiki matematycznej, gdy pani profesor Żupańska wezwała mnie do tablicy – wspomina. – Jeszcze szybciej byłem z powrotem w ławce i musiałem pytać innych za co dostałem dwóję. To samo działo się na fizyce. W domu nikt nie wiedział, a pał przybywało. Po pierwszej wywiadówce zostałem wzięty do galopu.

A jak można odreagować oblany na studiach egzamin z filozofii marksistowskiej?

– Zrobiliśmy seans spirytystyczny, wywoływaliśmy duchy – odpowiada G. Ganowicz, który jest osobą skrytą i niełatwo cokolwiek z niego wydobyć. Gdy jednak zaczyna przeglądać zdjęcia z tamtych lat, ożywia się.

– Na tej fotografii widać kino „Bałtyk”, a na ścianie budynku napis „Pogrom partii programem narodu” – pokazuje. – Został namalowany na początku grudnia 1981 r. Weszliśmy tu po płocie, rozstawiliśmy drabinę, Maciej Frankiewicz wszedł na nią i malował wielkim pędzlem hasło, a my w kilka osób trzymaliśmy drabinę.

Trzeba przyznać, że inwencji twórczej młodym nie brakowało. Często istotną rolę odgrywała gra słów. W ten sposób przyznali znak jakości Q radzieckiej agencji prasowej TASS: Q – TASS. I taki napis się pojawił. – Ekipa „malarzy” była mieszana, parę osób z zarządu regionu „S”, kilka ze strajku na politechnice – mówi G. Ganowicz. – Zatrzymywali nas, wieźli na parę godzin na komisariat na Chłapowskiego, zabierali kubły z farbą i po paru godzinach wypuszczali.

Do rady przyszedł pełen pokory
W 1986 r. wziął ślub, później urodziły się mu córki – Teresa i Anotosia. W 1989 r., gdy jego tata wystartował do Senatu, był mężem zaufania w komisji wyborczej. Mówi, że przesiedział całą noc w Urzędzie Wojewódzkim, gdzie spływały wyniki wyborów.

– To było jedyne, niepowtarzalne zdarzenie w życiu. Taki powiew wolności i niedowierzanie, jak długo pozwolą się nam tak bawić – mówi G. Ganowicz.

Namawiano go do startu w wyborach samorządowych czy parlamentarnych. Odmawiał. Miał małe dzieci. Uważał, że musi zapewnić rodzinie stabilizację. Złamał się w 1998 r. i wystartował w wyborach do Rady Miasta. – Zostałem radnym miejskim i to trwa już tyle lat – mówi sam jakby nieco zaskoczony tym faktem. – Do rady przyszedłem pełen pokory, z myślą, że muszę się wszystkiego nauczyć. Dlatego odmawiałem przyjęcia jakiś funkcji.

Przez te wszystkie lata dużo zmieniło się w Radzie Miasta i cały czas się zmienia. Kiedyś było 65 radnych. Inaczej były ustawione miejsca dla radnych, nie było urządzeń elektronicznych. Do wprowadzenia komputerów dla radnych było kilka podejść. Obawiano się, że media „zjedzą” radę za wydawanie pieniędzy na takie gadżety. Teraz nikt nie wyobraża sobie bez nich pracy. Podobnie było z liczeniem głosów podczas głosowań na projektami uchwał. Mylono się często i trzeba było głosowanie oraz liczenie głosów powtarzać.

– W pierwszej kadencji do rady przychodzili ludzie z poczucia powinności wobec zmiany, jaka zachodziła w Polsce i często po jej zakończeniu wracali do swych karier zawodowych – twierdzi G. Ganowicz. – Teraz jest więcej osób, które traktują samorząd, jako pewnien etap w działalności publicznej. W pewnym sensie jest to dobre, ale pozbawia to nas pewnej spontaniczności i społecznikowskiego podejścia. Pojawia się wtedy więcej polityki. Dużo lepiej byłoby dla samorządu, gdybyśmy różniąc się politycznie umieli znaleźć to co ważne dla rozwoju miasta.

Rola przewodniczącego rady wcale nie jest łatwa. Radnych czasami ponosi temperament podczas dyskusji. – Spór jest rzeczą naturalną, często konstruktywną – uważa G. Ganowicz. – Staram się jednak zachować dystans, nie angażować w spory, bo to utrudnia prowadzenie obrad. Czasami upominam, że dyskusja odbiega od tematu.

Niektóre sesje mają gwałtowny przebieg, szczególnie te, dotyczące tak drażliwych czy kontrowersyjnych spraw, jak likwidacja szkoły czy uchwalenie studium zagospodarowania. – Podejmujemy różne decyzje, nie wszystkie podobają się pewnym grupom mieszkańców. Dlatego musimy liczyć się, że reakcje mogą być różne – twierdzi G. Ganowicz. – Zdarza się, że publiczność przychodzi tłumnie na sesję z transparentami, są pikiety przed urzędem. Ale na tym polega demokracja. Nigdy jednak nie wzywaliśmy na pomoc strażników miejskich czy policjantów.

Kilka lat temu doszło jednak to niezbyt przyjemnej sytuacji. Na posiedzenie jednej z komisji przyszli m.in. anarchiści i nieumundurowani policjanci, który zostali zdemaskowani. – To było fatalnie komentowane, choć to nie my ich wzywaliśmy, sami przyszli – zaznacza G. Ganowicz.

Porażka może wiele nauczyć
W 2006 r. po raz pierwszy pojawiła się propozycja startu w wyborach na prezydenta Poznania. – Nie czułem się wewnętrznie gotowy – przyznaje G. Ganowicz.

Rękawicę podjął w 2010 r. i wtedy poczuł gorzki smak porażki, przegrał rywalizację z Ryszardem Grobelnym. – Nie żałuję – twierdzi dzisiaj. – To było kolejne doświadczenie. Utwierdziłem się w przekonaniu, że zarządzanie miastem i bycie prezydentem nie jest dla mnie niedostępne. Mimo porażki, mam takie przekonanie. Myślę, że sporo się wtedy nauczyłem.

W 2014 r. nie został kandydatem Platformy, tak zdecydowała jego partia. Nie chce tego komentować. – Temat na tym się kończy – ucina krótko. W ubiegłym roku wystartował, tak jak w poprzednich wyborach samorządowych, do Rady Miasta. I osiągnął najlepszy wynik w Poznaniu, otrzymując największą liczbę głosów spośród wszystkich radnych.

Czuję się poznaniakiem
Gdy rozmowa dotyczy jego rodziny, w oczach pojawia się jakiś szczególny błysk, a głos nabiera ciepłych barw. O żonie nie mówi inaczej, niż „Marysia”. Widać, że dumny jest z wnuka Tadeusza. Mówi, że mały uczy go cierpliwości.
Jego rodzina ze strony ojca ma korzenie wielkopolskie. – Przed wojną mój pradziadek był burmistrzem Konina – mówi G. Ganowicz. – Dziadek studiował w Warszawie i po studiach dostał pracę w Wilnie. Tam urodził się mój ojciec jego brat. Mieszkali tam do 1945 r.

W 1948 r. rodzina osiadła w Poznaniu. Jego tata zdał maturę w „Marcinku”, ukończył Wyższą Szkołę Inżynierską, a na studia magisterskie pojechał do Gdańska. Po ich ukończeniu został pracownikiem naukowym Politechniki Gdańskiej. – Tam poznał moją mamę, która pochodziła Popielów, z małopolskiej szlachty – wspomina G. Ganowicz. – Mieli majątek w powiecie miechowskim, w Czaplach Wielkich. W 1945 r. wyrzucono ich i osiedlili się w Gdańsku.

Po latach G. Ganowicz odwiedził Zakątek Literacki w Wilnie, gdzie jego ojciec spędził dzieciństwo i Czaple Wielkie. Twierdzi, że nie czuje przymusu, by tam wracać po raz drugi.

– Ta historia została brutalnie przerwana i zakończona – uważa. – Ja urodziłem się w Gdańsku, czuję się poznaniakiem, ale gdzieś te wszystkie historie rodzinne są obecne w człowieku, rzutują na nasz sposób myślenia o świecie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski