Zapewne pojawi się na ten temat wiele komentarzy i już czuję ich wydźwięk: że Amerykanie nie rozumieją symboliki "Rewersu", że rywalizacja w kategorii nieanglojęzycznej to sprawa bardziej polityczna niż artystyczna (Kazachstan zapewne nominowano w ramach przeprosin za "Borata"), a moda na Polskę przeminęła. Tymczasem prawda jest chyba zupełnie gdzie indziej.
Najważniejszym wydarzeniem dla polskiego kina było bowiem nie pojawienie się kilku udanych filmów, ale wypchnięcie z głównego nurtu tłuczonej od kilku lat komediowo-romantycznej masówki, która stała się kinematograficznym odpowiednikiem disco-polo. No bo jak inaczej określić takie wielkopomne dzieła jak "Idealny facet dla mojej dziewczyny", "Nigdy nie mów nigdy" czy "Miłość na wybiegu". Celowo poza nawiasem pozostawiłem "Kochaj i tańcz" - owszem, to był najchętniej oglądany polski film w ubiegłym roku, ale widownię zgromadził niemal dwukrotnie mniejszą niż "Lejdis" w 2008 roku.
Jaki z tego wniosek? Zasłodziliśmy się na amen pseudoromantycznymi bzdurami i nawet megapromocja w TVN-ie i jej mediach "rodzinnych" już nie pomaga ogłupić widza, by zaciągnąć go na fabułkę godną jednego odcinka tandetnego serialu, ale pod płaszczykiem kinowego hitu.
Dlatego nie dziwię się Amerykanom. W "Rewersie" Polacy dostrzegli, że można elegancko nakręcić nie tylko komedyjkę, ale i film z gruntu niszowy. W "Domu złym" Smarzowski doszedł do ściany w praniu brudów polskiej mentalności. "Wojną polsko-ruską" Żuławski udowodnił, że kręcić można lektury nie tylko pradziadków. I dobrze. Ale nie oczekujmy, że świat zachwyci się, że polskie kino złazi z drzewa, lub jak kto woli - wychodzi z bajora.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?