Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Targowisko to nie tylko warzywa, ale ludzie tworzący klimat tego miejsca

Anna Jarmuż, Karolina Koziołek
Marzen Szymańska, Aurelia Buła i Władysława Kowala (od lewej) wspólnie prowadzą rodzinny interes na Bernardynach
Marzen Szymańska, Aurelia Buła i Władysława Kowala (od lewej) wspólnie prowadzą rodzinny interes na Bernardynach Waldemar Wylegalski
Pracę zaczynają w nocy. Jadą na giełdę. O piątej są już na targowisku. I tak do samego wieczora, codziennie. Dlaczego to robią? Bo nie wyobrażają sobie życia bez rynku, choć chcieliby tam zmian.

Panie Rysiu jak zdrowie? Proszę pozdrowić żonę. Przed wyjazdem musi koniecznie przyjść się ze mną pożegnać - zagaduje klienta Władysława Kowala, która od lat 40. związana jest z rynkiem Bernandyńskim. - Widzi pani, takich mam klientów. To dla nich tu jestem - mówi z uśmiechem.

W Poznaniu są rodziny, których życie od pokoleń związane jest z rynkiem. Pamiętają czasy, kiedy śródmiejskie targowiska wyglądały zupełnie inaczej.

Rynek... to była praca marzeń

- Rozpoczynałem swoją działalność na przełomie lat 88/89 - wspomina Andrzej Cofta, który od 27 lat sprzedaje na rynku Bernandyńskim. - W tamtych czasach załatwić sobie stragan, czyli miejsce handlowe na targowisku w Poznaniu, to było marzenie. Rynki Jeżycki czy Łazarski to były wówczas place nieosiągalne, opanowane przez handlujących. Obowiązywały koncesje, z którymi też były niemałe kłopoty. Udało mi się w końcu załatwić miejsce na placu Bernardyńskim. Właśnie to miejsce. Stoję tu już 27 lat - żartuje, wskazując na swoje stoisko.

Biznes od ponad ćwierćwiecza prowadzi wraz z żoną. Małżeństwo zaczynało od warzyw i owoców krajowych.

- Potem zaczęły wchodzić tzw. cytrusy. Na to też obowiązywało osobne zezwolenie. Trzeba było mieć zgodę, że można handlować artykułami importowanymi - bananami, cytrynami, pomarańczami - wylicza Andrzej Cofta. - Rozszerzyliśmy więc działalność o cytrusy. Z czasem, w miarę upływu lat i wymagań klienta, dalej poszerzaliśmy asortyment. Udało nam się postawić na targowisku lodówkę. Wprowadziliśmy napoje i podstawowe artykuły spożywcze. I tak trwa to do dnia dzisiejszego.

Wiele lat temu inaczej wyglądał też sam handel. Dziś stragany uginają się pod ciężarem towaru. Klient podchodzi i odchodzi, pojawia się kolejny...

- Nie ma kolejek ani tłoku - zauważa Andrzej Cofta. - W czasach kiedy rozpoczynałem swoją działalność, przyjeżdżałem na rynek, a ludzie już czekali. Ja wykładałem towar z samochodu, a żona stała przy wadze i sprzedawała. Nie elektronicznej, wtedy jeszcze były wagi uchylne, a do ziemniaków waga szalkowa.

Największy ruch był zawsze pod koniec tygodnia - w piątek i sobotę.

- To były dni handlowe. Do godziny 12 towar znikał z półek. Można było wytrzeć obrusy i pojechać do domu - wspomina Andrzej Cofta.

Jeszcze dalej sięga pamięcią Władysława Kowala, która również sprzedaje na rynku Bernardyńskim. Z tym miejscem związana jest od końca lat 40.

- Pamiętam, jak przyjeżdżałam na ten rynek - nie samochodem, ale wozem z koniem. Już jako nastolatka pomagałam rodzicom. Warunki były wtedy trochę gorsze. Stragany codziennie rozkładaliśmy, a następnie składaliśmy. Co za tym idzie, były one mniej stabilne. Kiedy wiał silny wiatr, nie wiedziałam, czy obsługiwać klienta czy trzymać plandekę - żartuje Władysława Kowala. Z czasem rodzice powierzyli jej rodzinny interes, a po latach ona przekazała pałeczkę swoim dzieciom. Jak mówi, handel na targowisku to ciężka praca, na którą potrzeba siły.

Giełda, na której handlarze zaopatrują się w towar, rozpoczyna swoją działalność o północy. Szansa na zakup świeżych warzyw jest do godziny 4-5 nad ranem. Większość kupców wstaje więc w nocy i jedzie po towar w godz. 1-3. Na rynku pojawiają się około 5-6. Rozkładają towar i przygotowują stanowiska pracy.

- Rynek to nie sklep jak - na przykład - Biedronka. Nie mamy ściśle określonych godzin pracy - tłumaczy Andrzej Cofta. - Stoimy tak długo, jak są klienci.

Zwykle do godziny 17-18. Większość kupców pracuje od poniedziałku do soboty (wtedy trochę krócej - do godz. 13-14). Tylko nieliczni handlują także w niedzielę. - Dla mnie to czas na odpoczynek. Poświęcam go rodzinie. Mam wnuki, syna, synową, córkę, zięcia... - wylicza Andrzej Cofta. Część z nich widuje on jednak także w pracy.

Z pokolenia na pokolenie

Stragan Andrzeja Cofty to rodzinny interes. Dziś w pracy pomaga już mu nie tylko żona, ale też syn i synowa.

- Jedynym minusem jest zimno. Ale jak się człowiek trochę porusza, nie doskwiera ono już tak bardzo. Zawsze można też ubrać ciepłe skarpetki, a zimą kombinezon narciarski -żartuje Natalia Cofta, synowa pana Andrzeja. Jak przyznaje, w pracy najbardziej ceni kontakt z klientem. - Na targowisku jest ciekawie. Tutaj nie ma miejsca na monotonię. Zawsze jest coś do zrobienia. Cały czas mamy też kontakt z ludźmi - dodaje dziewczyna.

Wielu klientów przychodzi na rynek nie tylko po zakupy, ale i... rozmowę.

- Nie tylko na temat towaru - jego jakości czy ceny, ale o swoich sprawach, pogodzie, życiu, o tym co się dzieje w polityce - mówi Andrzej Cofta. - Klienci mają swoje przyzwyczajenia. Niektórzy chcą być obsłużeni przeze mnie, inni przez moją żonę lub synową. Co ważne, u nas nie ma sloganów: Dziękujemy, zapraszamy ponownie.

Kim są poznaniacy, kupujący na targowiskach? To zarówno osoby starsze, jak i młodsze - te, które wyniosły ten zwyczaj z domu i cenią towary dobrej jakości. Są też tacy, którzy przychodzą na ten sam rynek od kilkudziesięciu lat.

- Odwiedziła mnie kiedyś klientka, która zapytała: pani jeszcze tu jest? Ja pamiętam pani mamę. Mieszkała przy rynku 30 lat, ale się wyprowadziła. Takich mam klientów - mówi Władysława Kowala. - Ja z nimi gotuję i piekę. Kiedy nie wiedzą, co mają zrobić na obiad, radzę im: dziś polecam zupkę kalafiorową, do tego ma pani trochę włoszczyzny, wrzuci pani jeszcze fasolkę i pójdzie do rzeźnika po jakieś skrzydełka lub kawałek karkówki. Gdy przychodzi do mnie mama z pytaniem, jakie jabłuszko dać dziecku, które nie ma ząbków, mówię - lobo, bo są kruche, soczyste, słodkie i maluch nie musi go gryźć. Ja tak rozmawiam z klientami.

Władysława Kowala mieszka na Szczepankowie, ale czuje jakby żyła na Bernardynach.

- Tam tylko śpię, a tu jestem od rana do wieczora - od lat. Mam swoich stałych klientów. Żyję tutaj, na tym rynku. Może stanie na targowisku nie jest już zbyt opłacalne, ale nie wyobrażam sobie już bez tego życia - przyznaje kobieta. Dziś na rynku pomagają jej córki - Marzena i Aurelia, a w soboty - też wnuczka, która w rodzinie reprezentuje już czwarte pokolenie.

- To ciężka, fizyczna praca - przyznaje Marzena Szymańska, córka pani Władysławy. - Stoimy na rynku od rana do późnych godzin wieczornych. W sezonie letnim musimy zapracować na sezon zimowy. Utarg jest wtedy mniejszy, a opłaty takie same.

Dyskonty wypierają rynki?

Sprzedawcy nie na samą pracę narzekają jednak najbardziej. Do codziennych trudów już się przyzwyczaili. Największym problemem są dla nich wysokie opłaty (choć te, dzięki zniesieniu opłaty targowej, od stycznia prawdopodobnie nieco zmaleją), malejąca liczba klientów oraz warunki, panujące na poznańskich targowiskach.

- Koszty, związane z utrzymaniem, są niemałe. To dzierżawa, energia elektryczna, paliwo, wjazdy na giełdę, podatek - wylicza Andrzej Cofta. - Najgorsze są jednak składki do ZUS-u.- Ja nie myślę o emeryturze. W moim przypadku, za działalność gospodarczą, będą to grosze. Marzę o tym, żeby być zdrowym i móc jak najdłużej tu pracować - przyznaje. Podobne zdanie na ten temat mają sprzedawcy z innych targowisk.

- Miasto powinno zadbać o nas - handlowców - mówi Kinga Ciszewska, która sprzedaje warzywa i owoce na rynku Jeżyckim. - Na targowisku powinien zostać zrobiony remont. Wszystko jest bardzo zniszczone. Problemem są też utargi. Zyski nie są już takie jak dawniej. Spadły, kiedy pojawiły się kolejne Biedronki. W okolicy mamy już ich pięć. Kiedyś spokojnie można było się z rynku utrzymać i jeszcze odłożyć na wakacje. Teraz jest ciężko. Dobrze, że mój mąż ma własną firmę. Gdybym i ja miała pewną ofertę pracy, zrezygnowałabym z rynku.

- Konkurencji nie przybywa. Nawet jeśli przyjdzie ktoś nowy, to ciężko mu się utrzymać - stwierdza Irena Rączkiewicz, handlująca warzywami i owocami na rynku Łazarskim. Jej zdaniem, tam też przydałby się remont.

- Konieczne jest zrobienie stałego zadaszenia, bo jak pada deszcz czy śnieg, to spada klientom i nam na głowę - mówi Irena Rączkiewicz.

Dla handlujących i klientów na rynku Bernardyńskim największym problemem jest nawierzchnia. Pomóc w poprawie wizerunku placu i rozwiązaniu innych problemów ma nowo powołane stowarzyszenie.

- Rozumiem, że nie można zrobić wszystkiego od razu, ale może się to udać małymi kroczkami, przy pomocy władz miasta - mówi Andrzej Cofta, prezes Stowarzyszenia Plac Bernardyński. - Jestem pełen nadziei. Myślę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Prezydent Jaśkowiak odnosi się do tematu targowisk dość przychylnie. Podkreśla, że rozumie potrzeby ludzi, którzy zajmują się handlem. Pozytywnym przykładem jest zniesienie opłaty targowej. Jest to znaczna część kosztów, które nas trapią - co miesiąc.

Coraz mniej najemców

Uchwała dotycząca zniesienia opłaty targowej jest już przygotowana. Jeszcze w październiku ma być głosowana przez radnych. Jeśli radni zgodzą się na jej zniesienie, od 1 stycznia niektórzy kupcy zaoszczędzą nawet do 8 tys. zł rocznie. Oznacza to spadek opłat od 30 do 50 proc. (wysokości opłat - patrz ramka).

Prawda jest taka, że rynki notują spadki liczby najemców. - Nieznaczny przyrost dotyczy tylko placu Bernardyńskiego - mówi Krzysztof Janowski, prezes spółki Targowiska, której podlegają rynki. - Skrajny przypadek na minus to targowisko „Bema” na Dolnej Wildzie. - To miejsce, gdzie można było się ubrać od stóp do głów, ale dziś młodzi ludzie nie kupują ubrań w takich miejscach, wolą mieć znane metki. Mimo to można tam znaleźć ciekawych kupców, którzy jeżdżą specjalnie po ubrania do Francji i Włoch - opowiada.

Na rynkach warzywnych też najemców jest mniej. - Ludzie wolą zakupy w dyskontach, których w ostatnich latach tyle przybyło. Mimo że znajdą tam warzywa i owoce jakościowo dużo grosze. Bo co to za pomidor, którego cztery sztuki ważą równo 500 g. To się nie nazywa hodowla pomidorów, ale produkcja pomidorów - ubolewa.

Rynki to unikat, trzeba je ratować

Specjaliści przyznają jednak, że śródmiejskie rynki to coś unikatowego i trzeba robić wszystko, by je ratować. Mało które miasto w Polsce może poszczycić się tego typu przestrzeniami urbanistycznymi. Jak mówi Jan Mazurczak, szef Poznańskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej, rynki są stałym punktem programu dla zagranicznych turystów odwiedzających Poznań.

- Co jest najważniejsze, jeśli chodzi o rynki? Najważniejsze, że je mamy - mówi Jakub Głaz, krytyk architektury, współorganizator czerwcowego spotkania OTWARTE, które było poświęcone rynkom w śródmieściu. - Owszem, Kraków ma rynek Kleparski, ale w Poznaniu każda dzielnica ma swój własny rynek - dodaje.

Rynki w Poznaniu funkcjonują jednak bardzo różnie. - Niektóre są bardzo zaniedbane, jednak większość z nich żyje - mówi Głaz. Jego zdaniem najlepiej radzi sobie rynek Jeżycki, najgorzej Łazarski. - Szkoda też, że podupada bardzo ładnie położony rynek Bernardyński - mówi. I dodaje, że potrzebny jest masterplan, który ożywi te miejsca.

Konkrety? Specjalizacja rynków. - Trzeba porozmawiać z kupcami, mieszkańcami i architektami, jakie są potrzeby i możliwości zmian na targowiskach - uważa.

Rynek Bernardyński już teraz jest znany z ekoproduktów, powinien rozwijać się w tym kierunku. Inne rynki mogą postawić na rękodzieło czy produkty lecznicze. To tylko jedne z pomysłów.

Ciekawe badania o śródmiejskich rynkach przeprowadziła architektka Jola Starzak ze swoimi studentami szkoły School of Form. Studenci próbowali odpowiedzieć na pytania, za co cenimy rynki, ale też jakie doświadczenia gastronomiczne możemy na nich zdobyć. - Czy można zjeść na rynku jakieś lokalne potrawy albo przekąski? Czy są miejsca, gdzie można zjeść swój posiłek, po prostu usiąść i odpocząć? - to pytania studentki Julii Gunko. Odpowiedź nie była satysfakcjonująca - nie ma takich miejsc.

Czy rynki nie mogłyby ich mieć? - Oczywiście, rynki to miejsca, które powinny dawać możliwości do spotkań mieszkańców - uważa zastępca prezydenta Mariusz Wiśniewski, który również współorganizował spotkanie OTWARTE o targowiskach. - Z resztą w niektórych dzielnicach, to targowisko jest jedynym miejscem i okazją do takich spotkań, bo brakuje placów, np. na Łazarzu - zauważa.

Jeden z eksperymentów Joli Starzak pokazał coś, co zaskoczyło organizatorów. - Studenci zagospodarowali jeden ze straganów według ich pomysłu, wyglądał naprawdę estetycznie. Okazało się jednak, że klienci omijali go, bo wydawało im się, że tam będzie drogo - opowiada architektka.

A Jakub Głaz komentuje, że ładnie nie musi oznaczać drogo. - Estetyka powinna stać się w naszym kraju normą, a nie kojarzyć się z luksusem - mówi.

Czy w takim razie jest szansa, że poznańskie rynki wyładnieją?

- Zaczynamy od rynku na Świcie. Właśnie został rozstrzygnięty konkurs na zagospodarowanie tego miejsca. Analizujemy, czy lepiej wyburzyć wszystko i zbudować od nowa wg projektu czy jednak remontować. Potrzebne są analizy finansowe - mówi Krzysztof Janowski.

Drugi w kolejności do zmian jest rynek Łazarski. Niebawem zaczną się konsultacje z mieszkańcami i kupcami. Potem ma być rozpisany konkurs, podobnie jak w przypadku targowiska na Świcie.

- Inne rynki muszą poczekać, nie przewidujemy remontów. W przyszłym roku postawimy na poprawę estetyki straganów, będziemy je malować i myć plandeki - zapowiada.

Mariusz Wiśniewski dodaje, że ciekawym pomysłem na przyszłość byłoby zaprojektowanie mobilnych straganów, które można by chować na noc, tak by oddać plac w ręce mieszkańców. - Wieczorami czy w weekendy mogłyby odbywać się tam wydarzenia kulturalne. Kiedyś przecież stragany były w ten sposób chowane - przypomina.

Jakub Głaz zaznacza, że kupców trzeba stymulować do zmian. Rozmowy z nimi pokazują czasem, że zmian nie lubią. Obawiają się, że będą musieli chować swoje stragany sami. - Kiedyś robili to pracownicy spółki Targowiska. Nie widzę powodu, żeby i teraz tak było - mówi jednak Mariusz Wiśniewski.

Prezes Targowisk uważa jednak, że zatrudnienie nowych pracowników podwyższy koszty funkcjonowania spółki. - Nie widzę do końca sensu tworzenia mobilnych straganów. Ostatnie spektakle na rynku Jeżyckim pokazały, że można przestrzeń rynków wykorzystać dla kultury, także wtedy, gdy stargany są rozstawione - uważa Janowski.

Nasi rozmówcy uważają, że każdy z rynków trzeba przeanalizować z osobna. Być może mobilne stragany to dobry pomysł tylko dla niektórych targowisk.

Współpraca: Martyna Leńczuk

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski