MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Bogusław Łowiński: Jak perkusista na dachu został kolekcjonerem [ZDJĘCIA]

Sebastian Gabryel
Bogusław Łowiński kolekcjonuje powozy od ponad 40 lat. Na polskich estradach występował już w latach 60.
Bogusław Łowiński kolekcjonuje powozy od ponad 40 lat. Na polskich estradach występował już w latach 60. Adrian WYkrota
Szewach Weiss lubi o mnie mówić: poznański bard żydowski. Z moim zamiłowaniem do tej kultury było jak z powozami. Pomalutku, małymi krokami... - mówi Bogusław Łowiński, lider zespołu Shalom, popularyzator kultury żydowskiej i największy kolekcjoner powozów w Polsce.

Jest Pan znanym propagatorem kultury żydowskiej. Od czego rozpoczęła się Pana fascynacją tą kulturą?

Kiedy mój ojciec już prawie umierał, spytałem go: - Tato, czy możesz powiedzieć coś o swojej rodzinie? A on spojrzał na mnie i powiedział: - A po co tobie to? Nie ukrywam, że wtedy zaskoczyły mnie jego słowa. Później po wielu latach przekonałem się, że starzy Żydzi odchodzili od wychowywania dzieci w duchu kultury i religii żydowskiej. Mówili: - Na co to wszystko, skoro prawda straciła na znaczeniu? Mnie jednak to dziedzictwo bardzo interesowało. Pamiętam jak dziś audycję popularyzatora jazzu Romana Waszko w Programie Pierwszym Polskiego Radia. Puścił w niej muzykę chóru z Hajfy. Od razu zapamiętałem jej melodię, później zacząłem ją prezentować w swojej interpretacji w zespole Shalom.

Co działo się później?

Pamiętam jak w 1990 roku zobaczyłem ogłoszenie w gazecie o powstającym w Poznaniu Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Jak je przeczytałem, to poleciała mi łza. I ta jedna łza coś mi powiedziała. Wówczas nie istniały już właściwie żadne organizacje prożydowskie, oprócz świeckiej organizacji Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów, od 1950 roku zostały zlikwidowane. Postanowiłem się przyłączyć. Na prezesa naszego oddziału został wybrany prof. Jerzy Albrycht. Spotykaliśmy się w niewielkim gronie, podlegaliśmy pod Warszawę. Dziewięć lat później towarzystwo się rozpadło i zostaliśmy suwerennym Towarzystwem Wielkopolska - Izrael. Nie było kogo wybrać na prezesa, więc padło na mnie. Nie ukrywam, że z początku czułem się w tej roli dosyć niepewnie, ponieważ prof. Albrycht posiadał bardzo rozległą wiedzę na temat kultury i religii żydowskiej. Ale akurat zbliżało się dziesięciolecie naszego towarzystwa, więc jako nowy prezes zdecydowałem się zorganizować je tu, w Poznaniu. Z pomocą kilku wspaniałych ludzi udało mi się przygotować duży koncert w Centrum Kultury „Zamek”. Z moim zamiłowaniem i propagowaniem kultury żydowskiej było jak z powozami. Pomalutku, małymi krokami...

Aż do powstania Dni Kultury Żydowskiej i Izraelskiej w Wielkopolsce...

Bo powiedziano mi: - Słuchaj, skoro jest zapotrzebowanie, to organizuj częściej! Najpierw odbywały się co dwa lata, później każdego roku. Tak oto przez szesnaście lat odbyło się w Wielkopolsce ponad dwieście spotkań z kulturą żydowską. Myślę, że to moje duże osiągnięcie.
Jaka idea przyświeca tym wydarzeniom?

Ci, którzy przychodzili na te spotkania, byli szczerze zaciekawieni dorobkiem Żydów. Na ogół na tych spotkaniach prezentowałem wystawę, odbywały się też prelekcje o religii, wydarzenia związane ze społecznością żydowską danej miejscowości, spotkania z izraelskimi literatami, pokazy filmowe. Zaś całym clue programu były koncert. Za pierwszym razem występ zespołu grającego muzykę żydowską trzeba było organizować „na chybcika”, ponieważ w Wielkopolsce po prostu takich nie było. Na szczęście udało mi się poskładać grupę wybitnych muzyków.

I tak zaczęła się historia zespołu Shalom.

Tak, zespołu, którego wszyscy mi zazdrościli! (śmiech) Znalazł się w nim wspaniały klarnecista i saksofonista Jurek Karwowski, genialny skrzypek Artur Banaszkiewicz, wokalistka Jagoda Kram, od razu wiedziałem, że ona ma „to coś”. Udało się stworzyć taką drużynę marzeń, tym bardziej, że w naszym zespole było przecież wielu innych muzyków. Lepszego składu mieć nie mogłem. Od początku udało nam się wyróżnić programem. W przeciwieństwie do wykonawców muzyki klezmerskiej, skupiliśmy się na wyraźnie zaakcentowanym wokalu i wirtuozerskich popisach muzyków. Wprowadziliśmy też humor, taka muzyka przepleciona dowcipem świetnie się przyjęła. W recenzjach zaczęli o nas pisać, że robimy „żydowskie show”. (śmiech) I robimy je do dziś, dotąd zagraliśmy już ponad 350 koncertów. Jeszcze nie zdarzył się taki bez bisów.

Za co najbardziej ceni Pan muzykę żydowską?

Muzyka żydowska to jest coś takiego, do czego nie potrzeba muzycznego wykształcenia. Wystarczy ją czuć i to wszystko. Ja już po pierwszych taktach poznaję, czy muzyka jest żydowska. Choć prawdę mówiąc, trudno wskazać jej właściwą definicję. Bo właściwie czym tu się kierować? Pochodzeniem autora, skalą, tekstem?
Czy z Pana obserwacji w naszym kraju antysemityzm wciąż ma się dobrze, czy to już raczej postawa zanikająca? I jak liczne jest środowisko żydowskie w Polsce?

Nieliczne. W Polsce to środowisko potrzebowało wsparcia zza granicy. By otrzymać pomoc, trzeba było pewnie trochę się pożalić, opowiadać o antysemityzmie. Proszę mi powiedzieć, czy pan zauważył jakieś poważne ataki antysemitów na Żydów? Wśród prawdziwych Polaków istnieje wielki sentyment do społeczności żydowskiej. Jak żyję, tak nigdy nie spotkało mnie nic złego. A przecież przez te wszystkie lata zdążyłem zorganizować dziesiątki wydarzeń, tak w dużych, jak i małych miejscowościach. Oczywiście, ten antysemityzm jest gdzieś ukryty, ale bądźmy szczerzy: Żydzi trochę też są sobie winni, bo to środowisko jest raczej zamknięte, hermetyczne. Nie dopuszczają do siebie osób z zewnątrz.

Na początku związany był Pan ze sceną jazzową, później dixlendową i bigbitową. Jak wspomina Pan swoje początki?

Gdy miałem 13 lat, kupiłem sobie bilet na występ kabaretu Wagabunda. Była na nim taka informacja, że zagra dixlendowy zespół rytmiczny Jerzego Grzewińskiego. Kiedy ten zespół zagrał, to usłyszałem dźwięki dotąd zupełnie mi nieznane. To był dla mnie absolutny szok, jak w ogóle można tak grać! Od razu mi się to spodobało. Ta wspaniała gra na puzonie Grzewińskiego, również znakomitego pianisty, uświadomiła mi, że chcę zostać muzykiem, a dokładnie puzonistą. Puzonu nie znalazłem, ale znalazłem perkusję (śmiech). Grałem jazz w piwnicy między ulicą Śniadeckich a parkiem Wilsona, dawniej Kasprzaka. Zjawiał się tam Krzysztof Komeda, Jan Ptaszyn Wróblewski, Jerzy Milian. Ja wśród nich czułem się jak gówniarz.

Jednak po roku miałem już własną piwnicę jazzową na Wildzie. Tam powstawały zalążki naszych utworów jazzowych, ale również bigbitowych. Wtedy dużo słuchaliśmy nocnych audycji w Radiu Luxemburg, z nich czerpaliśmy inspiracje. Ten bigbit był takim symbolem walki z „czerwonym kolorem”.

A jak doszło do Pana współpracy z zespołem Czerwono-Czarni?

To był dość krótki, dwumiesięczny epizod. W 1962 roku zespół przyjechał do Poznania, jednak bez perkusisty, który złamał sobie rękę. Poproszono mnie, abym go zastąpił. Bez dłuższego zastanowienia zapakowałem bębny. Pamiętam, że graliśmy na żywioł, bez próby.
Od kiedy zaczął Pan grać zagranicą?

Dokładnie od 1968 roku. Ja zawsze miałem taką naturę, że byłem poszukujący, nie bałem się próbować nowych rzeczy. Szewach Weiss lubi o mnie mówić: poznański bard żydowski. Ciągle chciałem iść dalej i jeszcze dalej. I tak wciągnięto mnie w wyjazdy zagraniczne. Na zachodzie trzeba było grać dobrą muzykę, na wysokim poziomie. Ludzie, którzy wówczas nas do tego angażowali byli bardzo wymagający. Pamiętam, że jak przyjechałem do Finlandii, to właściciel jednego z lokali tak popatrzył na mnie i powiedział: - Jutro z samego rana pojedziemy do sklepu muzycznego. A ja miałem przecież wcale nie najgorszą perkusję! Ale jak na tamte standardy widać niewystarczającą. Nawet nie zdążyłem się obrócić, a już nowa perkusja stała na scenie. To było dla nas szokiem, a dla nich? Jak splunąć! Później grałem tournée po angielskich klubach polonijnych ze swoim zespołem Słowianie. To był rok 1974. Wszystko szło świetnie, ale już po kilku miesiącach musieliśmy wracać, bo ukradziono nam instrumenty. Powiedziano nam: - Panowie, nie macie sprzętu, więc żegnamy się. Jednak powód był troszeczkę inny, a pojawia się w nim wątek żydowski. Nie chcieliśmy być już pod tym niby „impresariatem” pana, który nas tam zaprosił, bo z jego osobą wiązało się dużo nieprzyjemnych dla nas historii. Zaproponowaliśmy więc naszego kolegę, Edka Mondszajna, na co w konsulacie pan zareagował: - A czy to jest żyd? Pytanie bardzo znaczące. Więc jednak trzeba było wracać. Z gołym tyłkiem. (śmiech)

Nie jest tajemnicą, że jedną z Pana największych pasji są powozy konne i karety. Skąd wzięło się u Pana zainteresowanie tymi pojazdami?

Ta moja pasja rozpoczęła się już w latach 70., dokładnie w 1973 roku, kiedy odbywałem tournée po Anglii. Wtedy zobaczyłem wspaniałą karetę przejeżdżającą po jednej z ulic. Zaraz po powrocie zdecydowałem się kupić swój pierwszy powóz. To była fiakierka, odnalazłem ją w Kotlinie Kłodzkiej, wsi, z której pochodzi moja małżonka, animatorka kultury i świetna poetka. Wtedy miałem jeszcze niewielką wiedzę na temat powozów. Jednak z czasem zdobywałem jej coraz więcej, w czym pomagał mi Michał Bogajewicz z warsztatu w Pniewach, były też liczne wizyty w Muzeum Powozów w Łańcucie. Kolejne wyjazdy zagranicę to była już nie tylko muzyka, ale rozwijanie tej mojej pasji, która w końcu utopiła wszystkie oszczędności, czego oczywiście zupełnie nie żałuję. (śmiech) Bo dziś mogę o sobie powiedzieć jak o znawcy.

Część Pańskiej kolekcji można właśnie oglądać w ramach wystawy „Ocalony blask powozów” zorganizowanej w Muzeum Narodowym Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w Szreniawie. Co można na niej zobaczyć? I z których powozów jest Pan najbardziej dumny?

To jest dwadzieścia pojazdów różnego typu. Bo są i konne pojazdy reprezentacyjne, i wyjazdowe, podróżne, spacerowe... Wszystkie zostały wyprodukowane w Europie między połową XIX wieku a latami 20. XX wieku. Na pewno jedną z najcenniejszych perełek w mojej kolekcji jest Victoria. To powóz półkryty z końca XIX wieku wiedeńskiej firmy Nesselsdorf. Jest też paryskie Lando firmy J. Rothschild & Fils z 1870 roku, secesyjna kareta coupé z przełomu XIX i XX wieku wyprodukowana przez F. P. Gmelch z Monachium. Te wszystkie pojazdy zostały profesjonalnie wyremontowane, wcześniej zwykle były w fatalnym stanie. A ja chciałem je odratować. Ta moja kolekcja to taki przekrój pojazdów, które kiedyś na polskich drogach jeździły bardzo często, a dziś pamięć o nich musi być podtrzymywana. Tę sztukę ich wytwarzania trzeba przechowywać dla nowych pokoleń.
Dlaczego tę wystawę udało się zorganizować dopiero teraz? I dlaczego nigdy nie udało się Panu przedstawić tej kolekcji w Poznaniu? Czy to dlatego mówi Pan, że jest Pan zakochany w tym mieście, ale bez wzajemności?

Trochę tak, bo zawsze nie udawało się to z przyczyn dla mnie niezrozumiałych. Przez wiele lat wstrzymywało mnie to, że ja koniecznie chciałem zorganizować wystawę w Poznaniu. Już nieraz słyszałem, że ktoś wyprowadza się z Poznania, bo tu się po prostu nie można dogadać. Może się mylę, ale myślę, że to miasto jest trochę na bakier z fantazją. Nie ma tego właściwego zapału. A przecież chyba nie chodzi tylko o ładne chodniki i rondo Kaponiera... A jak duże pieniądze, to od razu idą na Maltę. Czy to nie jest trochę topielica funduszy? Ale może tak miało być, że dopiero starsze lata przyniosły mi najwięcej radości. Bo powozy doczekały się w końcu wystawy w Szreniawie, na jaką na pewno zasługują, a do której zobaczenia wszystkich serdecznie zapraszam. Bo tu nie chodziło o miejsce dla mnie, ale dla nich właśnie. Dlatego cieszę się, że mogłem tego doczekać.

Z kolekcji Łowińskiego można wyróżnić takie wyjątkowe pojazdy jak:

Victoria, powóz półkryty z końca XIX w. firmy Nesselsdorf z Wiednia

Polowiec z baldachimem z początku XX w. firmy F. Oels z Wrocławia

Buggy - Amerykan z przełomu XIX i XX w. firmy Zimmermann z Poczdamu

Mylord z końca XIX w. nieznanej firmy niemieckiej

Lando z ok. 1870 r. firmy J. Rothschild & Fils z Paryża

Kareta coupé - ślubna z początku XX w. firmy F. Oels z Wrocławia

Landolet z przełomu XIX i XX w. firmy Wilding z Wrocławia;

Vis-a-Visz z początku XX w. firmy Bracia Kuleccyz Malborka

Kareta coupé - secesja z przełomu XIX i XX w. firmy F. P. Gmelch z Monachium

Sanie dworskie w kształcie łabędzia z początku XX w. firmy nieznanej.

Wystawę „Odzyskany blask powozów” prezentującą 20 zabytkowych powozów konnych z kolekcji Bogusława Łowińskiego można oglądać do końca listopada w Muzeum Narodowym Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego (ul. Dworcowa 5) w Szreniawie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski