Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dokument o Pearl Jam: ostatnia taka generacja

Marcin Kostaszuk
Reżyser Cameron Crowe (z lewej) i wokalista Pearl Jam Eddie Vedder na planie filmu
Reżyser Cameron Crowe (z lewej) i wokalista Pearl Jam Eddie Vedder na planie filmu Archiwum dystrybutora
11 lat temu świat drżał przed "efektem roku 2000": w chwili jednoczesnej zmiany daty we wszystkich komputerach świata z roku 1999 na 2000 miał zapanować globalny chaos. I zapanował - tyle, że widzimy to dopiero teraz, gdy uwidaczniają to filmy, takie jak zaprezentowany we wtorek "Pearl Jam Twenty" Camerona Crowe’a.

Bohaterami dzieła twórcy "U progu sławy" są muzycy amerykańskiej grupy rockowej Pearl Jam, którym Crowe zaproponował refleksyjną podróż przeszłość. Jest przełom lat 80. i 90. świat z zapartym tchem obserwuje polityczne trzęsienie ziemi, dyrygowane przez Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa. Ale polityka jest daleko od Seattle - miejsca, w którym kwitnie unikalna scena muzyczna, w pasjonujący sposób rewitalizująca hard-rocka lat 70. Co jeszcze ważniejsze -między zespołami nie ma konkurencji, bo wszyscy są jednakowo daleko od centrów show-biznesu w Nowym Jorku i Kalifornii.

- To jest naprawdę ta kaseta? Niech spojrzę... Zobacz, jest tu nawet mój numer telefonu! - śmieje się Eddie Vedder. Fani znają tę historię na pamięć: "osierocona" przez zmarłego koleg grupa muzyków z Seattle dowiedziała się od znajomego, że na drugim końcu kraju, w Kalifornii, na stacji benzynowej pracuje chłopak o wyjątkowym głosie. Przesyłają mu pocztą swoje piosenki na kasecie, on odsyła je tą samą drogą, już z nagranymi wokalizami. Po tygodniu, gdy dostaną przesyłkę, będą na wyścigi dzwonić do niego z zaproszeniem do Seattle. Tak rodzi się Pearl Jam.

Jak wyglądałoby to dzisiaj? Eddie’go przyszli koledzy zapewne szukaliby miesiącami wertując amatorskie nagrania na YouTube, wymieniliby się nagraniami przez sieć, nawet próbę mogliby zrobić przez videochata. Ale co po 20 latach ich filmowy biograf wręczyłby bohaterom na planie? Zrzut ekranowy pierwszego maila?

Takich pytań rodzi się w trakcie seansu więcej, choć na pierwszym planie jest historia grupy ludzi, chcących zachować kontrolę nad swoim życiem i karierą w sytuacji globalnego wariactwa na punkcie ich piosenek. Mają szczęście, bo uczą się nie tylko na swoich błędach: przed narkotykami chroni ich wspomnienie agonii zmarłego kolegi, przed zachłyśnięciem się sławą tragiczna śmierć Kurta Cobaina, którego na siłę chciano zantagonizować z Vedderem. Szacunek dla publiczności każe im wyruszyć na wojnę z show-biznesową globalizacją: przestają kręcić teledyski, walczą z monopolistą na rynku sprzedaży biletów na koncerty, by fani mogli oglądać ich taniej. W obu bitwach zwycięzcami są tylko moralnymi.

Tylko i aż. Fatum dosięga ich w owym roku 2000, gdy na koncercie w Roskilde, na oczach zespołu ginie 9 fanów, przygniecionych do barierek. Chcą skończyć z muzyką, dźwiga ich międzynarodówka fanów, którzy - już dzięki Internetowi - dają im ogromne wsparcie w obliczu tragedii. Ale nie będzie już powodu do beztroskich lat 90. gdy Vedder uprawiał wspinaczkę wysokogórską na scenicznych konstrukcjach, po czym leciał ku wyciągniętym rękom fanów nierzadko z dużych wysokości. Te sceny do dziś robią wielkie wrażenie, także na ich bohaterze, który oglądając je z twórcami dokumentu wygląda na autentycznie przerażonego.

"Pearl Jam Twenty" wymyka się formule muzycznego dokumentu - konfrontuje czterdziestoletnich dziś bohaterów z nimi samymi sprzed lat, zadaje dobre pytania o sens wspólnego przeżywania emocji, zamkniętych w obficie cytowanych chwytliwych, czterominutowych piosenkowych eksplozjach. Dla bohaterów ta wiwisekcja jest krzepiąca, bo na koniec Crowe oddaje głos fanom, którzy zamiast prawić banalne peany, zeznają ile razy byli na koncertach Pearl Jam: 16, 20, 54, 63 razy... I za każdym razem, było inaczej - dla orkiestry byłaby to obelga, dla rockowego bandu najwyższa pochwała.

Upływ czasu sprawia, że generacja nastolatków z początku lat 90. dziś ma już rodziny i zaczyna ugruntowywać kanon swych życiowych kamieni milowych. Film Crowe’a będzie dla nich katalizatorem fali nostalgii - tak jak jeszcze niedawno renesans przeżywały gwiazdy lat 80. (od Sandry i Sabriny po Bon Jovi), tak dziś szykuje się wielki powrót do muzyki lat 90. - tylko w tym miesiącu ukażą się jubileuszowe wznowienia kultowych albumów Nirvany ("Nevermind") i U2 ("Achtung Baby"). Nieśmiałe próby pojawiają się nawet na poznańskim podwórku: niedawno ukazały się reedycje albumów Kr’shna Brothers (grupy nawiązującej w owym czasie do estetyku Pearl Jam), a grupa zapaleńców startuje z cyklem klubowych imprez pod hasłem "Kochamy lata 90".

Piękny film Camerona Crowe obok nostalgii za młodością, która wypadła Pearl Jamowi w latach 90. przekazuje daje widzowi coś więcej: uniwersalną prawdę o sile międzyludzkich więzi, za sprawą których można przetrwać najgorsze życiowe zakręty. Taką głęboką więź Pearl Jam tworzy od 20 lat swoimi piosenkami i to jest ich największy sukces.

"Pearl Jam Twenty"
reż. Cameron Crowe, premiera 20 września, na DVD od 24 października

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski