Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Open'er Festival: Relacja z drugiego dnia

Jacek Sobczyński
Tysiące fanów pojawiło się na 10. edycji Open'er Festival
Tysiące fanów pojawiło się na 10. edycji Open'er Festival Archiwum
Jeśli pogoda utrzyma się przez najbliższe dni, 10. edycja festiwalu Open'er będzie najpaskudniejszą w historii. Ale i jeśli poziom koncertów nie obniży się, wówczas jubileuszowa odsłona gdyńskiej imprezy ma szanse zostać najlepszą i najrówniejszą od początku istnienia festiwalu. W tym roku rewelacyjne koncerty dają nawet skazywani na pożarcie debiutanci.

Gwiazda piątku, Brytyjczycy z Pulp, przywieźli z sobą iście wyspiarską pogodę. Lało od popołudnia - deszcz siąpił to lżej, to mocniej, do tego cały czas z towarzyszeniem przeszywająco zimnego wiatru. Pogoda była chyba jeszcze gorsza, niż w 2007 roku, podczas słynnego koncertu Groove Armady w strugach deszczu. Wtedy przynajmniej temperatura utrzymywała się na wysokości 18 stopni Celsjusza, wczoraj rtęć na termometrze dochodziła nawet do 10 stopni.

CZYTAJ TEŻ:
OPEN'ER FESTIVAL: RELACJA Z PIERWSZEGO DNIA
OPEN'ER FESTIVAL: POZNANIACY NA MUZYCZNEJ SCENIE

Dość drastycznie przełożyło się to na frekwencję; część widzów pochowała się na scenach namiotowych, część pod parasolkami w piwnej strefie, masa Open'erowiczów wybrała dzikie pląsy w powojskowych hangarach, gdzie przez całą noc grali najlepsi polscy didżeje (była nawet doskonale znana z festiwalu Malta impreza typu Silent Disco!) a część po prostu wolała zostać tego dnia w domu. Smutnym widokiem była widownia na kwadrans przed planowanym na 22 koncertem Pulp - pod sceną stało na oko 500 osób... Na szczęście tuż przed wejściem brytyjskiej legendy liczba widzów wzrosła do kilkunastu tysięcy. A deszcz wciąż lał...

Wybór Pulp na główną gwiazdę drugiego dnia Open'era był ryzykowny. Dlaczego? O tym za chwilę. Szef gdyńskiej imprezy, Mikołaj Ziółkowski, zaryzykował i wygrał, ponieważ Anglicy dali jeden z najlepszych Open'erowych występów ostatnich lat. Bardzo niemłodzi już muzycy grali z werwą nastolatków, wokalista Jarvis Cocker skakał, wdzięczył się i wyginał w swoim słynnym, wężowym ruchu. Przeprosił też za pogodę - to właśnie na Pulp lało najbardziej.

Swój set Brytyjczycy rozpoczęli od "Do You Remember The First Time" i "Pink Glove", by przez kolejne półtorej godziny zagrać kompilację swoich największych hitów, głównie pochodzących z albumu "Different Class". Skończyli hymnicznym "Common People" a gdzieś w środku wkradło się ich najsłynniejsze "Disco 2000", poprzedzone okrzykiem Cockera "Gdańsk, do you wanna dance"? Cztery i pół minuty "Disco 2000" było dla niżej podpisanego najpiękniejszym momentem pierwszej połowy tegorocznego Open'era; kangurze skoki w tłumie 25 - 30-latków, cieszących się z prawdopodobnie jedynej możliwości odsłuchania tego hitu na żywo i w strugach deszczu przypominających sobie dzięki niemu dorastanie w latach 90.

W tym tkwi fantastyczny odbiór Pulp przez polską widownię, na ich koncercie sytuującą się mniej więcej w takim przedziale wiekowym. Cocker i jego ekipa nigdy nie zyskali w Polsce statusu gwiazdy britpopu. W odróżnieniu od swoich wielkich rywali z lat 90., Blur i Oasis, nie wylansowali nad Wisłą żadnego hitu, nie grały ich rozgłośnie radiowe ani muzyczne telewizje pokroju kultowych Atomic TV i Tylko Muzyki. Piosenki Cockera pamiętamy wyłącznie z zachodnich stacji telewizyjnych, o Pulp dowiadywaliśmy się z gazet muzycznych i kaset, przegrywanych przez zaprzyjaźnionych pracowników sklepów muzycznych.

Nie identyfikowaliśmy się z przekazem Pulp, bo ci śpiewali o rzeczach dla nas, dorastających w latach 90., zbyt poważnych. Ale to dzięki Jarvisowi Cockerowi uczyliśmy się angielskiego na jego (zawsze fantastycznych) tekstach. To Pulp pokazał, że w poszukiwaniu pięknych piosenek warto sięgnąć głębiej, że britpop to nie tylko bracia Gallagherowie i "Song 2" Blur. Dla tysięcy polskich fanów pierwszy koncert Pulp był cudownym powrotem do przeszłości. To co, że w mokrych ubraniach.

Tymczasem w namiocie rozstawiali się Australijczycy z Cut Copy. Wielu wahało się, czy warto zrezygnować z finału Pulp na rzecz koncertu tej świetnej, electropopowej kapeli, solidnie krytykowanej za swój ubiegłoroczny, warszawski występ. Przybysze z krainy kangurów zaserwowali nam jak na razie największą niespodziankę Open'era - ich set był po prostu świetny. Nie wiem, czy do Cut Copy doszły echa krytyki poprzedniego koncertu nad Wisłą, ważne, że muzycy grali tak, jakby był to ich pierwszy koncert w karierze. Nie oszczędzali sił, szaleli na instrumentach, znakomicie mieszali swoje poszczególne piosenki. Widownia odpłaciła się, skacząc niczym na solidnym, punkowym koncercie. Zwłaszcza na hitach - "Lights and Music" i "Hearts on Fire", szlagiery każdej szanującej się indie rockowej imprezy w tym kraju, zabrzmiały w namiocie potężnie.

Na tle Pulp i Cut Copy dość przeciętnie zaprezentowała się rewelacja 2008 roku, angielska kapela Foals. Na pewno mieszanka klasycznego, indie rockowego grania z math-rockową motoryką sprawia, że Foals wyróżniają się na tle rzeszy grzywkowo - gitarowych młodych kapel. Niestety scena główna Open'era była dla nich po prostu za duża. Foals byli wyraźnie stremowani, nieśmiało ustawili się w kółku (choć ogromna scena pozwalała im na solidne pobieganie między kolumnami), w dodatku wokalista, Yannis Phillippakis nie wyciągał nawet najprostszych partii. Ale instrumentalistami są bardzo dobrymi, zwłaszcza perkusista, którego niemożliwie dokładna gra trzymała w ryzach resztę zespołu. Nie zabrakło hitów - Foals zagrali i "Olympic Airways" i "Miami" i nieco zbyt spokojną wersję imprezowej petardy pod tytułem "Cassius".

Festiwalowy piątek na namiotowej scenie zamknęła formacja, o której dynamicznych koncertach było głośno już od maja. Wtedy hiszpańsko - angielska kapela Crystal Fighters zagrała darmowy koncert na ulicy Mariackiej w Katowicach, po którym najmniej entuzjastyczne wpisy w Internecie brzmiały w stylu "Koncert roku!". O tym, czy ten młodziutki zespół jest faktycznie tak dobry, chciało przekonać się kilka tysięcy widzów, stawiających się w namiocie w okolicach 1 w nocy. I jest. Oj, jak bardzo jest. Połowę królestwa temu, komu udałoby się przypasować Crystal Fighters do konkretnej szufladki gatunkowej - zespół miesza w sobie iberyjską muzykę folkową, niesamowicie energiczne electro, dubstepowe wstawki przełamuje czysto popowymi wokalizami a rockowe gitary - rapem.

Pod względem żywiołowości muzycy skradli show reszcie stawki, niczym natchnieni szamani szaleli po scenie, jednocześnie samplowali i improwizowali na ludowych instrumentach perkusyjnych. To dziwne, że tak fenomenalną energię generowała tylko jedna dziewczyna i czwórka dość niechlujnie wyglądających facetów. Jeśli czyta to Andrzej Maszewski, dyrektor poznańskiego Ethno Portu - panie Andrzeju, gorąco zachęcam do sięgnięcia po ten rewelacyjny zespół przy okazji kompletowania składu przyszłorocznej imprezy. To co, że w pierwszym rzędzie to zespół stricte elektroniczny, a folk jest u nich silną podbudową drugiego planu. Zaręczam, że tak energicznego koncertu Poznań nie zapomniałby przez lata. Dla tych, którzy chcą przekonać się, nad czym właściwie tak się zachwycamy, proponuję minikompilację najlepszych utworów Crystal Fighters na Youtube. W kolejności: "Plage", "In The Summer" i ozdobione absolutnie genialnym teledyskiem "Follow".

Kto zagra na Open'erze dziś? Wystarczy jedno słowo - Prince. O pierwszym polskim koncercie Małego Księcia oraz występach dwóch legend zza Oceanu: rockowej (Primus) i rapowej (Big Boi, 1/2 kultowego duetu Outkast) napiszemy jutro na www.gloswielkopolski.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski