Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Transatlantyk: Relacja z czwartego dnia festiwalu

Jacek Sobczyński
Jacek Sobczyński
Kadr z "Whisky dla aniołów"
Kadr z "Whisky dla aniołów" TRANSATLANTYK
Rap, whisky, prawdziwe życie - nie, to nie tytuł żadnej płyty hip-hopowej, ale próba żołnierskiego podsumowania tego, co działo się w sobotę na Transatlantyku.

Na pewno na słoneczne, sobotnie popołudnie są lepsze filmy aniżeli "Nagi lunch" Davida Cronenberga. Ale tego seansu nie można było ominąć ze względu na obecność wyjątkowego gościa. Odtwarzający jedną z głównych ról Julian Sands pojawił się po napisach i przez ponad pół godziny odpowiadał na pytania widzów - nie tylko te, dotyczące obrazu Cronenberga.

- Pewnie zdziwicie się, ale widzę ten film po raz pierwszy od 20 lat - przyznał Sands. A potem przybliżył wszystkim historię powstania tego niezwykłego obrazu. Choć kinowa adaptacja książki Williama Burroughsa formą i treścią silnie przypomina narkotyczny odlot (przypominamy: to opowieść o dezynsekatorze, uzależnionym od ćpania proszku na robaki), to jednak scenariusz do niej powstawał "po bożemu", z żelazną dyscypliną i szczegółową rozpiską wszystkich scen. - David może uchodzić za świra, ale to niesamowicie poukładany facet. Ma w głowie prawdziwą bibliotekę - mówił Sands.

Bardzo dużo widzów zostało także po pokazie dokumentu "Love Free Or Die" Macky'ego Alstona, gdzie dyskutantem był dominikanin, ojciec Roman Bielecki. Temat mocny - historia anglikańskiego biskupa, szykanowanego przez Kościół za odważne przyznanie się do homoseksualnej orientacji - ale nakręcony z silną tezą i nazbyt widoczną opozycją czarne - białe.

- To wszystko jest w rzeczywistości dużo bardziej skomplikowane. Ja po seansie trochę czułem się, jakbym wyszedł z McDonalda - żartował o. Bielecki.

Pastor Gene Robinson wywołał pierwszy skandal, gdy w 2003 roku otwarcie przyznał się do tego, że od 16 lat żyje w związku z mężczyzną. Drugi wybuchł niejako obok niego - w 2008 roku nie zaproszono go na zjazd anglikańskich duchownych w Londynie, co w historii tego wydarzenia jest sytuacją bezprecedensową. Z drugiej strony Robinson został poproszony o przemówienie podczas inauguracji prezydenta Baracka Obamy, co ze strony administracji było znaczącym gestem. A przecież pastor odbierał już wiadomości ze śmiertelnymi pogróżkami.

Nakreślony przez Alstona portret niezłomnego w walce o akceptację duchownego autentycznie porusza i wciąga, choć reżyserowi nie udaje się zachować bezstronności. Jeśli na ekranie pojawiają się przeciwnicy Robinsona, to oczywiście muszą być to skrajni, wymachujący obrzydliwymi transparentami prawicowcy. Zabrakło mi też w "Love Free Or Die" pogłębienia problemu stopniowego zsuwania się pastora Gene'a w rejony, zarezerwowane dla celebrytów. Występ w programie Jona Stewarta czy obecność na Gay Parade spowodowały, że wierni zaczęli przychodzić na jego kazania głównie po to, by zobaczyć dzielnego biskupa na własne oczy, niekoniecznie zaś aby posłuchać, co ma do powiedzenia. Tego reżyser zdawał się nie zauważać.

Z rzeczywistości powróćmy w świat fikcji, bowiem wieczorem na Transatlantyku odbył się jedyny festiwalowy pokaz "Whisky dla aniołów" Kena Loacha. Brytyjski mistrz kina społecznego tym razem się śmieje i bierze na celownik grupkę ludzi z tzw. marginesu społecznego, która postanawia wykraść beczułkę bezcennej whisky. Robbie, Harry, Albert i Mo podczas wizyty w fabryce tego szlachetnego trunku dowiedzieli się, że co roku 2% alkoholu w ich zbiorach wyparowuje w procesie dojrzewania. Ten procent to tytułowa "Whisky dla aniołów". Wesoła grupka szybko kombinuje, że jeśli odleją trochę do butelki, nikt tego nie zauważy a oni zarobią na niej ładne kilkaset tysięcy funtów.

Everestu komedii Loach co prawda nie zdobywa, ale jego "Whisky dla aniołów" jest sympatyczną, zabawną bajeczką wprost z obsikanych pubów Glasgow. Życiowi straceńcy, decydujący się na moralnie dwuznaczny krok byli obecni w kinie ku pokrzepieniu serc od zawsze. Nietrudno nawiązać z nimi nić sympatii (zwłaszcza z cudownie tępogłowym okularnikiem Albertem), lecz obraz Loacha po seansie wyparowuje z głowy niczym tytułowa "Whisky dla aniołów". Brytofile będą mieli za to na filmie Loacha pole do popisu. Slang, którym posługują się bohaterowie jest nawet dla dobrze znających angielski niemożliwy do zrozumienia bez napisów. A sam obraz wejdzie do polskich kin jesienią.

I wreszcie najciekawszy film soboty, czyli dokument o kultowej hip-hopowej grupie A Tribe Called Quest "Życie w rytmie bitów" w reżyserii znanego dotąd głównie z ról aktorskich Michaela Rapaporta. Wśród rap-laików nie jest to co prawda tak znana kapela, jak Run DMC, ale wpływ, jaki nowojorska czwórka miała na hip-hopową scenę jest nie do przecenienia. To oni jako pierwsi tak dobrze łączyli rap z jazzowymi samplami, to oni byli filarami conscious rapu, czyli odmiany gatunku, charakteryzującej się silnie zaangażowanymi tekstami. W latach 90. nagrali pięć płyt a potem się rozpadli, podsycając nieprzyjemną wewnątrzzespołową atmosferę wzajemnymi kłótniami. Konflikt wybuchł pomiędzy raperami Q-Tipem i Phife Dawgiem - ten pierwszy z mocno gwiazdorskimi zapędami usiłował pchać się w grupie przed szereg, drugiemu bliżej było do ulicznych, ostrych rymów. Po latach raperów pogodziła dopiero ciężka choroba Dawga.

To truizm przyznać, że "Życie w rytmie bitów" spodoba się nawet tym, którzy niekoniecznie szaleją za rapem. Ale film Rapaporta zachwyca na dwóch poziomach. To niesamowicie szczegółowy, rzetelny i zarazem idealnie skondensowany obraz amerykańskiej sceny hip-hopowej z swojego złotego okresu pierwszej połowy lat 90., szczery portret dylematów młodych ludzi, zawieszonych między zajawkowym graniem na ulicy a podpisywaniem wielotysięcznych kontraktów w wytwórniach. A tuż obok rozgrywa się historia zespołu z drugiej linii, których działalność wywierała spory wpływ nawet na tych z czołówki. Zespołu wręcz rozbijającego się o swoją oryginalność. Nikt nie powiedział o tym w filmie ani słowa, ale w A Tribe Called Quest było po prostu zbyt wielu liderów. A to jak taniec na wulkanie - prędzej czy później ktoś musi się sparzyć.

Wielka szkoda, że na jedynym poznańskim pokazie tego filmu było jakieś 100 osób. Wśród nich nie dostrzegłem żadnego przedstawiciela rapowej stolicy Wielkopolski i niech to posłuży za smutny komentarz do tej sytuacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski